30-336 KRAKÓW, ul. Królewska 94
tel./fax 012 636-85-84
konto : ING Bank |l+/-ski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890


strona główna
Kwartalnik


 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych ISSN 1426-6628 Nr 2(37) 2009
 

Jadwiga Godzik

Kwiaty


 

Nie udało mi się dowiedzieć w żadnych dostępnych źródłach, czy zachowane relikty malarstwa jaskiniowego przedstawiają obok wizerunków zwierząt i ludzi także kwiaty. Widać, nie były wówczas zdobyczą godną uwiecznienia na ścianie groty, tak jak upolowane jelenie, bawoły a nawet mamuty. Nie wątpię jednak, że już wówczas tak zwany człowiek pierwotny zachwycał się tymi arcydziełami przyrody, choć można było pożerać je tylko wzrokiem, a wiele z nich także powąchać. I od tysięcy lat tak jest do dziś. Ich rola była i jest ogromna we wszystkich kulturach i cywilizacjach. Wiele imion pochodzi od nazw kwiatów, niektóre z nich są tożsame. Stały się zawołaniami rodowymi, znakami herbowymi a nawet symbolami religijnymi. I już wówczas pojawiła się chęć i potrzeba ich utrwalenia i odwzorowania. Do tego doszła wyobraźnia i wymogi estetyczne. Bowiem kwiaty są synonimem piękna i doskonałości. Piszę ten felieton w porze, w której z nagła wybuchła wiosna spowodowała niemal jednoczesny rozkwit wszystkich kwiatów - od marcowych po majowe. Dlatego zdarzało się, że na wiotkich jeszcze pędach i łodygach rozwijały się obfite, ciężkie kwiatostany. Nie dziwota, że wśród twórców dających się poznać szerszym kręgom wystawowej publiczności dzięki współpracy z Fundacją Sztuki Osób Niepełnosprawnych, kwiaty stały się jednym z najpopularniejszych tematów. Prawie wszyscy biorą je "na warsztat", choć to bynajmniej niełatwa sztuka. Ale patrząc na efekty okazuje się, że wielu z nich ma rękę, co więcej - serce do tego tematu. Bowiem udatne ich uwiecznienie na płótnie, czy papierze wcale nie jest łatwe. Jedni wręcz "portretują" kwiaty zgodnie z wymogami sztuki realistycznej, podczas gdy inni koncentrują się na wydobyciu ich znamiennych cech, bądź tworzeniu kwiatowych kompozycji. Gdy przyszła pora edycji kolejnego kwartalnika, postanowiliśmy oddać swoisty hołd kwiatom i ich plastycznym wyznawcom, ilustrując numer ich pracami. Natomiast w części literackiej czerpiemy nadal z bogatego zasobu wyróżniających się utworów ostatnich niezwykle udanych konkursów. Zatem życzę miłej lektury i podziwiania kwietnych portretów -


Redaktor

Flowers


 

In most paleolithic caves animal figures (mainly horses, bison, cattle, and hinds) predominate, suggesting that the art may have had ritual significance related to hunting; there are few group or hunting scenes. Human figures are extremely rare but there are not painted flowers at all. However, certainly the most beautiful work of Nature also fascinated people at that time. Their significance was and still is huge in all cultures and civilizations. Many names come straight from the flowers' names, some of them are exactly the same. The flowers pictures were used as the ancestral calls, heraldic banners and even religious symbols. Flowers are the synonym of beauty and perfection. Flowers became also the one of most popular and beloved subject for artists, also for the painters cooperating with the Foundation of Disabled Peoples' Arts. Therefore we decide to illustrate this issue with the 'flowers portraits'. On the other hand the literary part is the presentation of the very rich crop of the last successful competitions. These words were written at the sudden this year Spring, which exploded almost simultaneous blossom of the flowers.
Have a nice reading!


Editor


UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikaj+/-c na nie


Spis treści:

Galik Renata - Wiersze
Kozłowski Maksymilian - Wiersze
Krokowicz Halina - Wiersze
Kuś Czesława - Wiersze
Łagowska Krystyna - Wiersze
Małochleb Władysława - Wiersze
Morus Mieczysław - Wiersze
Skałacka-Wilkosz Teresa - Wiersze
Skopowska Mirosława - Wiersze
Szoc Tomasz - Wiersz
Urbański Konstanty - Wiersze
Witkowski Andrzej Maria - Wiersz
Filo Karol - Stapianie czasem
Karwat Zofia - ***
Kaup Hanna - ZIELONA MIŁOŚĆ...
Kiełbowicz Anna - Reportaż
Klitkowska Agnieszka - Moje marzenie
Krużycki Artur - Etyka a problem cierpienia
Łapińska Luiza - Z życia wzięte
Łysek Monika - Moje istnienie
Pasowicz Alojza - Przyroda z nutką wspomnień i refleksji
Sochacka Monika - Zespół
LISTY

Galeria kwartalnika
Galeria kwartalnika - Jadwiga Godzik
Galeria kwartalnika - Prace Czarno-białe




powrót do spisu treści


Renata Galik

Wizja

          Widzę światło biegnące jasną smugą do mnie,
          Widzę płonący w oddali żarliwy ogień.
          Widzę złote drzwi otwarte szeroko,
          Widzę, że przysiadł na nich biały gołąb.
          Na górze fragment błękitnego nieba
          Na białej chmurze stoi Matka Święta.
          ... Nagle jednak powracam do rzeczywistości
          Zbudzona łagodnymi słowy życzliwości.
          Przede mną prosty człowiek z laską białą
          Co obdarzył mnie tą wizją wspaniałą.



 
Nadzieja

          Mieć nadzieję, to wierzyć całą swoją mocą
          w to, że nie zatoniesz.
          Fale uderzają w Twoją łódź
          woda przelewa się, sięga Twych kolan.
          Ty siedzisz pokornie.
          Ręce masz złożone.
          Mówisz: "Ojcze nasz Ty jesteś z nami,
          nie zatoniemy".
          Nie słuchasz, co mówią o Tobie bracia Twoi
          siedzący obok Ciebie.
          Ty trwasz przy swoim, przy swojej nadziei.
          Mieć nadzieję, to wierzyć, że Twój brat
          Przebudzi się ze śpiączki.
          Siedzisz przy nim, trzymasz go za rękę.
          Na korytarzu słyszysz rozmowę -"On może
          w każdej chwili umrzeć".
          Lecz w swej nadziei i wierze wiesz, że tak nie będzie.
          On tylko zaśnie, by móc przebudzić się w Bożych objęciach.
          Słyszysz, że jego serce ciągle bije.
          Trwasz w nadziei.
          To jeszcze nie koniec jego misji.
          Ma tyle do zrobienia.
          Wydajesz okrzyk: O Boże!
          On się poruszył!
          O moja nadziejo, O moja wiaro!
          Twój brat doskonale widzi Twoją radość
          Mówi więc do Ciebie:
          "Widzisz dzięki Twej wierze i nadziei,
          mogę jeszcze cieszyć się życiem".
          Jakże potężna jest wielkość tych dwóch cnót.
          Jak napisał Święty Paweł w Boga imieniu:
          "Wiara, nadzieja i miłość".
          Tak ja dodam:
          "Jeżeli je posiadasz nie zbłądzisz".



 
Królestwo Niebieskie

          Królestwo moje Niebieskie
          Niepojęte i nieogarnione
          Te słowa noszę w sercu
          Jesteś wiem
          Obecne również wśród nas
          Przecież to my cię tworzymy
          Jesteśmy twoim fundamentem
          Tęsknię za tobą kochane
          Szukam cię w młodych ludziach
          Dorosłych i starszych
          Jesteś obecne w chłopcu
          Pobożnie składającym ręce do modlitwy
          Jesteś w dziewczynie
          Pomaga przyjacielowi wstać, bo upadł
          Jesteś w dorosłych
          Biegnących do domu, bo dzieci głodne
          Jesteś w starszej pani
          Czytającej wnuczce bajkę
          Jak mało potrzeba
          Jednocześnie jak dużo
          By Królestwo Niebieskie
          Mogło istnieć na ziemi


powrót do spisu treści


Maksymilian Kozłowski

Powracającym w bieli

          Widzę Henryka jak biegnie do pianina
          ma białe palce bielutką koszulę
          jest cisza nie słychać muzyki
          a on gra i wszyscy słuchają
          świetlicowego mistrza
          tylko wiatr nie uznaje takiego zdarzenia
          i z listopadową mgłą tańczy po polach

          Franek w bielusieńkim fartuchu
          w pobielanych miesza garnkach
          ulatują wyżej i wyżej obłoczki
          co drażnią nam gardła

          Henryk i Franek żyli z dala od siebie
          teraz obydwaj siedzą przede mną
          na jednej ławce wspomnienia
          która staje się przepełniona
          przez wielu
          powracających w bieli



 
xxx

          Łączę się coraz mocniej z ludźmi
          poprzez większe i mniejsze sprawy
          i jedno powstaje echo
          i jedna stągiew napełnia się winem
          i wiem, że nastaje chwila
          pocałunku nieba z ziemi widnokręgiem

          w ścianach domu rozmaryn zakwita
          w oknach domów spełnia się przemiana
          światła w zapalone lampy ewangeliczne
          gdzie płonie słoneczna oliwa
          której nie zabraknie

          szukam nad domem latających jaskółek
          niech ptasie skrzydła rozniosą błękitność
          z moich oczu na najwyższy pułap nieba
          w nizinach ziemi jest inaczej
          uderzamy się tarczami twarzy
          las świerki stoi w miecze
          i słuchać ponure pomruki sowy


powrót do spisu treści


Halina Krokowicz

***

          Międzybrodzie, nasze Międzybrodzie
          Tu się słońce kąpie w Soły wodzie
          Tutaj kwitną najpiękniejsze kwiatki
          Tu napotykasz najpiękniejsze chatki

          Tu jest lud, o którym Bóg pamięta
          Tu nad nami czuwa Matka Święta
          Tu pensjonariuszy grono całe
          Swoje miejsce ma tutaj na stałe



 
***

          Nasz piękna rzeka Soła
          Nas okrąża dookoła
          Wokół pola, kwiaty zioła
          Wszystko kwitnie dookoła
          Kiedy słonko pięknie świeci
          W Sole kąpią się starsi i dzieci
          Na rowerkach wodnych płyną
          Radość wielką w sercu mają
          Wędkarze mają miny niewinne
          Kiedy łowią rybki zwinne
          Na Złotą rybkę czekają
          Może kiedyś ją spotkają
          Wszystko to dzięki rzece Sole
          O której uczą dzieci



 
***

          Moja mama już nie żyje
          Nie dla mnie jej serce bije
          Odeszła ona w zaświaty
          Nie dla niej kwitną już kwiaty
          W ostatnich słowach swojego życia
          Na pewno mnie pożegnała
          Wierzę, że bardzo mnie kochała
          Nie widziałam jej 30 lat
          Tak poukładał się nam świat.


powrót do spisu treści


Czesława Kuś

Wniebowzięcie

Matko złota, pszeniczna

          Pani idąca przez pola z rozwianymi włosami
          Dziewico prześliczna
          Pochylona nad własnymi troskami
          Niosąca bukiet polnych kwiatów i ziół
          Cierpiąca razem z nami.

          Pochyl się nad ludem utrudzonym
          Polskimi Rolnikami
          O których Polska mało się troszczy
          Którzy są perfidnie oszukiwani, wyzyskiwani.

          Pochyl się nad buziami dzieci
          Usmolonych jagodami, pokłutymi komarami
          Dźwigającymi wiadro jagód kilometrami
          by zarobić na chleb z margaryną na tornister z książkami
          do szkoły, gdy ich koledzy z miasta wypoczywają
          Gardzą dziećmi ze wsi
          Nazywają ich "burakami"

          Tylko Ty Matuchno ich nie odrzucasz
          Słuchasz z wielką miłością ich serc
          rozmodlonych pod kapliczką w maju
          umajonymi kwiatami
          upracowanymi dziecięcymi rączkami .
          Panienko święta, przechodząca kłującymi ścierniskami
          Pochyl się nad naszymi bolącymi stopami.
          Nad umęczoną duszą, poranionymi sercami.



 
Skowronkiem Ci byłam

          Nad świętokrzyską krainą
          Skowronek polata i skrzy
          W porannych błękitach gdzieś ginął
          Srebrnym dzwoneczkiem umilał
          Młodzieńcze szczęśliwe me dni.

          Skowronkiem Ci byłam mój miły
          W skowronkach me oczy i serce
          Ku szczęściu miłości patrzyłam
          Pragnęłam byś wziął mnie za ręce
          I poszedł ze mną przez życie na dobre i złe

          Lecz los nam inne drogi wyznaczył
          Musiałam opuścić drogą krainę
          I Ciebie mój miły na zawsze
          Skowronek w błękitach gdzieś zginął
          Bo Ty mój jesteś już z inną
          A mnie pozostał smutek i łzy sieroce.


powrót do spisu treści


Krystyna Łagowska

Poszukiwanie

          wśród poplątanych ścieżek
          linii papilarnych lasu
          rozkwitają dzwoneczki
          rozstęrzepionych chmur.
          Konwalie kwitną wiosna.
          Delikatne
          Przekwitają jak sny
          rozwianych młodzieńczych szaleństw.
          Są przeciwieństwem
          kwiatu paproci
          o którym każdy słyszał
          ale nikt nie widział.
          Upajamy się doznaniem
          zapachu, ulotnym jak wiatr
          zanurzamy twarz
          w nieuchwytnym



 
Dzban pełen gwiazd

          Dziewczyna zanurza dłonie
          w dzbanie pełnym wody
          czuje pulsujące ciepło.
          W lustrze wody odbijaja się gwiazdy,
          są przesłaniem innych galaktyk.
          - Ziemianie nie jesteście sami we wszechświecie,
          wokół Was tyle innych swiatów.
          Na nich rozumne istoty,
          czy się kiedyś poznamy?
          Pierwsze powitania są czasem trudne
          jak grudka ziemi w której jest diament,
          jak głębia morza,
          z którego wyławia się perła.
          Dziewczyna pieści dłonią nieuchwytny blask,
          odkrywa tajemnicę gwiazd.



 
***

          Zgasiłam lampkę, ogarnął mnie sen.



powrót do spisu treści


Władysława Małochleb

W chwilach trudnych

          Ostyga serca żar
          rozwiewa się czar
          Grunt osuwa ci się spod nóg
          I zrozumiesz że z tobą tylko Bóg!

          Droga przez cierpienie
          jest ciężka, trudna i niewygodna
          Ale pełna tejemnej głębi
          Boża i niezawodna

          Uszanuj więc swe cierpienie
          Jedyną szansę którą dał Bóg
          Kiedys czeka cię wybawienie
          Z życia zawiłych dróg




 
Ukochaj Krzyż

          W planach Twoich Panie
          Zdrowie i cierpienie
          mają swoje miejsce
          I swoje znaczenie

          Więc z pokorą się przybliżam
          Panie Jezu do Twojego krzyża
          Pozwól mi o Panie Ciebie naśladować
          Kochać goręcej i bardziej miłować

          Tak daleko w cierpieniu
          O Panie do Ciebie
          Tak trudno jest pojąć
          Że tam jesteś w niebie

          Lecz z wiarą głeboką
          do Ciebie się zbliżam
          By Ciebie zrozumieć
          I przylgnąć do krzyża





 
Zaduma

          Kiedyś o Panie nade mną staniesz
          w zadumie wielkiej i ciszy
          Wtedy o Chryste - Boże i królu
          serce Cię moje usłyszy

          Przed Twą potęgą i majestatem
          zadrży z rozpaczy i bólu
          że Cie mój Boże pojać nie może
          i zgłębić Twych tajemnic wielu

          Człowiek jest pyłem we Wszechświecie
          Potęgi Twej i madrości nie pojmie
          Wtedy dopiero gdy jak małe dziecię
          sercem ja czystym obejmie

          Z wiarą głęboką, w pokorze wielkiej
          Twoich tajemnic się trzyma
          bo ponad ciebie mój drogi Jezu
          nic tu droższego nie ma



powrót do spisu treści


Mieczysław Morus

Życie jak sen


 


          I obrazy i wiersze przeminą
          Cień zostanie a może i nie
          Ja nie byłem i chyba nie będę
          Gdzieś przewinął się mój cień
          Oni mówią, że ja żyłem chwilę
          A nie żyłem - po prostu to był sen.



 
Zaduma

          Tu trzeba stanąć
          Tu poczekać
          Tu podumać, tu ponarzekać
          Tu w słońce patrzeć i odblaski
          Zachować jesień życia
          Pałace zostaw i wspomnienia


powrót do spisu treści


Teresa Skałacka-Wilkosz

Profesorowi Tadeuszowi N.


          Kolorowe farby - samograje
          I pędzel byle jaki
          I już jest obraz dzieło
          I artysta jaki-taki
          Lecz wstawić nowe kolano
          By ktoś nie cierpiał nie płakał
          By ktoś się uśmiechał
          Spacerował, chodził a nawet skakał
          To jest mistrzostwo i talent
          Którym się wcale nie chwali
          O którym mówi mnóstwo osób
          O którym zapomnieć nie sposób
          Pacjenci z wdzięcznością Go wspominają
          Pacjentki hymny pochwalne śpiewają



 
***

          Ja to jestem jakaś taka nienormalna
          Jakaś taka popyrtana
          Gdy wszyscy uwielbiają to co oryginalne
          Ja sroczkami zachwycam się od rana
          Wszystkim podobają się kolorowe kanarki, papużki
          A ja kocham wróbelki co z nami na zimę zostają
          Podskakują na śniegu,bo marzną im cienkie nóżki
          Dla mnie najmilsze są nasze koty dachowce
          Nie jakieś tam persy, syjamskie czy inne
          Te co z nami urodziły się w Polsce
          Ze ludzie ich nie lubią - cóż temu są winne
          Dumne i eleganckie - swoimi chodzą ścieżkami
          Chętnie się do nas przytulają
          Najchętniej mieszkałyby z nami
          Sprytne i inteligentne, trudno wyprowadzić je w pole
          Zawsze zrobią to co zechcą. A wracając do ptaków
          To najbardziej ze wszystkich czarne gawrony wolę
          Kraczą przeokropnie. Ale bez nich martwe byłoby pole
          Martwy park łąka i las
          Głośnym krokiem obwieszczają nadejścia wiosny czas
          I już topnieją śniegi, słonko mocnej przygrzewa
          A gawrony gdzieś znikają-ulatują chyba do nieba
          Z kwiatów też wszystkim podobają się wyniosłe róże
          A ja wolę skromne niezapominajki, stokrotki i bratki
          Z których można robić bukieciki nieduże
          Które tworzą kolorowe jak dywany rabatki
          Z ludzi też najbardziej lubię średniaków
          Nie cierpię zarozumiałych przystojniaków
          Którzy na wszystkich patrzą z góry
          Myśląc,że cała reszta to ciury.



 
Lipy

          Najsławniejsza jest ta z Czarnolasu
          I swoszowickie pomniki przyrody
          I ta która swego czasu
          Widziała Lucjana i Jadwigi gody
          Ich wyznań miłosnych słuchała
          Tajemniczo nad nimi szumiała
          Tworzycie piękne aleje
          I wyznaczacie polne drogi
          Do was dusza się śmieje
          I nie szkodzi wam mróz srogi
          Któż wypowie słodycz lipowego miodu
          Śpiew waszych liści
          I wśród skwaru chłodu
          Drzewa umierają stojąc
          Stojąc też się kochają
          Marzą o wolności i ruchu
          Lecz z miejsca się nie ruszają
          A jest taka jedna niedaleko Krakowa
          Skromna i niewidoczna
          Bo wśród innych drzew się chowa
          Jedna potrójna lub może trzy
          Miłosne splecione uściskiem
          A może wzajemne się wspierają
          Bo rosną nad urwiskiem


powrót do spisu treści


Mirosława Skopowska

Moje miasto


 


          Za oknem wstaje ocean krajobrazu
          a z nim księżyc rachmistrz
          naszych snów
          secesyjna brama chmur
          otwiera się jak za dotknięciem
          ręki wróżki
          i widzę moje miasto
          w smudze snu
          kiedy za oknem
          wstaje ocean krajobrazu


powrót do spisu treści


TOMASZ "GAL" SZOC

Grawitacja


          Pszenica
          rozsiana jak wszędzie,
          to manna - miesza się z błotem.
          Ręce mam krótkie
          I gładkie - dla Ciebie.
          Nie będę się kłaniał...

          Jest głód, który każe
          I głód, który prosi.
          Pierwszy okrutny -
          To siła ciążenia;
          ujmuje spełnienie miłości.

          Ty jesteś wysoka -
          Powiewasz na niebie.
          Stopy zaś twoje to dwa korzenie.

          Jeden się syci moją bliskością.

          Drugi jest głodny.


powrót do spisu treści


Urbański Konstanty

TRZYNAŚCIE DZWONÓW

Księga I

Wieczór wiosenny


 

          Zawstydzone słońce za górą się chowa
          Zapowiada ciemność pora wieczorowa
          Wiosenne słońce dziewczyna wstydliwa
          Rumieńce Beskidów powieką zakrywa
          Chwila się zbliża co dnia kończy dzieło
          Jest biała serwetka i wino się wzięło
          Woń kadzidła fajki co snuje się w koło
          Jest smak i aromat miło i wesoło
          Święta chwila wspomnienia kołysze dzień miły
          A wieczorne dzwony dzwoniły, dzwoniły


 


 
Księga II

Bierzmowanie

          Właśnie taki wieczór ten niezapomniany
          Oczekuje gościa, gość to spodziewany
          Rozmodlone roje chcące doznać łaski
          Od tego biskupa co wysiadł z kolaski
          Już wśród tego tłumu arcybiskup stoi
          Młodzież przepytuje, więc się każdy boi
          O co mnie zapyta i czy to mam w głowie
          Do mnie już się zbliża więc się zaraz dowiem
          A może nie zdąży, bo czasu ma mało
          Niepokorne serce w piersi kołatało
          Właśnie na mnie kończy i czeka pośpiechu
          Bym swą wiarę wyznał na jednym oddechu
          - W imię ojca i syna.....właśnie tego czekał
          Za odpowiedz zapłacił za to żem ni zwlekał
          Swym uśmiechem ciepłym obdarzył mnie w szczycie
          Choć patrzyłem w oczy dziś metropolicie
          To widziałem w koło tłumy rozmodlone
          Czułem jak bym patrzył na świętą ikonę
          Bierzmowania chwile dzwony ogłosiły
          I z kościelnej wieży dzwoniły dzwoniły



 
Księga III

Świętych obcowanie

          Wiosenny dzień wstawał we mgle otulony
          Ciszę przerywały rozśpiewane dzwony
          Ja tym co mi dawniej rodzicami byli
          Lecz odszedł za wcześnie a mnie zostawili
          Wizytę składam by świece zapalić
          Ze swymi troskami bym mógł się pożalić
          Gdy wracałem we mgle dwie postacie stoją
          Za późno uciekać patrzą w stronę moją
          Z początku dla mnie chwila ta niezręczną była
          To biskup Pietraszko i Karol Wojtyła
          Znów widzę metropolity ten uśmiech wesoły
          Pytają mnie o te najbliższe kościoły
          Obaj mnie pod ręce prowadzą jak swego
          Widocznie tak można nie ma w tym nic złego
          Przed kościołem już śpiewa godzinki lud wierny
          Każdy tak jak może śpiew jest więc mizerny
          Na kolanach się ludzie posuwają w kupie
          Całują pierścienie i szaty biskupie
          A ja gdy tak idę z biskupami teraz
          Ta podniosła chwila serce mi rozpiera
          Tłumy na kolanach godzinki kończyły
          Dzwony swe akordy dzwoniły dzwoniły



 
Księga IV

Przykazanie miłości

          Młode moje serce od pokory stroni
          I za spojrzeniami swej wybranki goni
          By mogło wreszcie gdy wolność poczuje
          Wyrazić duszą jak mu krew pulsuje
          Szliśmy drużką aż do wsi odległej niewiele
          Dzieliliśmy się szczęściem bardzo blisko siebie
          Gdyśmy wymienili obrazki te co pamiątkami
          Dał nam Karol Wojtyła by były światkami
          Jak poświęcone obrazki co dwa serca łączą
          I szczęście we dwoje w obfitości sączą
          A gdy usta akt ten właśnie pieczętować miały
          Turkot bryczki nam przerwał moment doskonały
          Jedzie eminencja w bryczce co się zowie
          Droga naszej ucieczki skończyła się w rowie
          Nie było powodu i wstydu nie trzeba
          Bo miłość to nie grzech tylko łaska z nieba
          Błogosławieństwo spadło na nas z bryki
          Gdy biskup czynił nad nami krzyżyki
          I serdeczny uśmiech co jak słońce grzeje
          Co duszę uskrzydla i daje nadzieje
          To już po raz trzeci chyba dobrze liczę
          Widziałem od wczoraj to święte oblicze
          Skąd mogłem przypuszczać że po małej chwili
          Będą ojca świętego w tej postaci czcili
          A chwalebne dzwony w ten poranek miły
          Swym donośnym głosem dzwoniły, dzwoniły



 
Księga V

Sakrament małżeństwa

          Czas mija szybko i lat coraz więcej
          Przyszła pora obrączkę mieć na ślubnej ręce
          Odpowiednie więc trzeba wszcząć przygotowania
          Od metryki chrztu udokumentowania
          Przyjście moje na świat przekreśliło wszystko
          Inne dona na chrzcie imię i nazwisko
          Data się zgadza i światków nazwiska
          Lecz tamtejszy proboszcz gdy popatrzył z bliska
          Błąd spostrzegł i wnet pisze do prałata że
          Nie zmieni nazwiska aż do końca świata
          Dobry prałat Słonka pisze do Wojtyły
          By zgodę dał na ślub bo się już kończyły
          Zapowiedzi co głosił przez cztery niedziele
          Szybko przyszła odpowiedz i ślub był w kościele
          Przeżywałem dzień wielki radosny i miły
          A weselne dzwony dzwoniły dzwoniły...



 
Księga VI

Wszystkie nasze dzienne sprawy

          Jeszcze Wojtyła odwiedził Słonkę wiele razy
          By świecić zegary, dzwoniły i obrazy
          Jego błogosławieństw już chyba nie zliczę
          Zawsze podziwiałem niezwykłe oblicze
          Tajemniczy uśmiech co jak słońce grzeje
          Uskrzydla mi duszę i daje nadzieję
          Kiedyś nas odwiedził zasmucony srodze
          Odprowadził Słonkę w tej ostatniej drodze
          Prałat żył przykładnie dzieci go lubiły
          A dzwony żałobne dzwoniły dzwoniły



 
Księga VII

Habemus papam

          Wiadomość nadeszła z dalekiego kraju
          Chociaż jesień była czułem się jak w maju
          Bo wspaniała wiadomość serce rozpaliła
          W Piotrowej stolicy Kardynał Wojtyła
          Zaraz też Polaków serca się cieszyły
          Watykańskie dzwony dzwoniły dzwoniły



 
Księga VIII

Nie zabijaj

          Nadszedł czas gdy omal nie stanęło serce
          Gdy Jan Paweł Drugi napotkał mordercę
          Ali Akcza nim był o Boże Laskawy
          Cudowna Ikona nie skończyła sprawy
          Modlitwy Polaków do nieba spieszyły
          A dzwony na trwogę dzwoniły, dzwoniły



 
Księga IX

Czcij ojczyznę swoją

          W ojczyźnie swej papież bywał kilka razy
          Biało żółte flagi święcone o obrazy
          Co Polaków wioski i miasta zdobiły
          Dzwony tryumfalnie dzwoniły, dzwoniły



 
Księga X

Módl się i pracuj

          Kiedyś wiosną na działce gdy urlop spędzałem
          Od Burmistrza Żywca wiadomość dostałem
          Powiada Widzyk że się okazja zdarza
          By budowę pilnie rozpocząć ołtarza
          Wziąłem się pilnie do pracy bez ustanku prawie
          Chcąc sprostać wyzwaniu w wiekopomnej sprawie
          W koło wiele osób do czynu się pali
          Tych co mi do pracy w Zamku podesłali
          Więc praca do przodu posuwa się żwawo
          Projekty ołtarza te schodzą kulawo
          Gdy improwizuję by były terminy
          Biuro Ochrony Rządu stroi kwaśne miny
          Przy dzwonnicy prace wreszcie się skończyły
          Po ulewie dzwony dzwoniły dzwoniły



 
Księga XI

Chwalcie łąki umajone

          W rynku się stłoczyły tłumy nieprzebrane
          A miasto jak nigdy wydekorowane
          Godnie wita Papieża który tak po prostu
          Poświęcił kamień od nowego mostu
          Które ma miasto połączyć ze światem
          Przesłanie zostawił by z każdym jak z bratem
          Jak Chrystus uczył naród miłości potrzeba
          Która jak po tym moście powiedzie do nieba .
          Zachodzi słoneczko za Beskidzkie góry
          Na Grojcu Krzyż Papieski stanie, dotknie chmury
          Pieśń Maryjna po mieście swe tony roznosi
          Papieski helikopter nad miastem się wznosi
          Choć zapadł wieczór tłumy się modliły
          A dzwony Żywieckie dzwoniły dzwoniły



 
Księga XII

Ostatni Sakrament

          Fajka dawno zgasła,wino się skończyło
          Zmierzch zapadł głęboki zimno się zrobiło
          Tak się dziś zakończył czas Sługi Bożego
          W modlitwie świat żegnał Papieża swojego
          Dzwon Zygmunta zapłakał,płacze naród cały
          Już wszystkie narody za Nim zapłakały
          Z Watykanu wieści smutne dochodziły
          A żałobne dzwony dzwoniły dzwoniły



 
Księga XIII

Święty Święty

          Do Jana Pawła II do Ojca Świętego
          Który błogosławi z Nieba Wysokiego
          Wznoszą wierni modlitwy żarliwe w pokorze
          Bo nowy Święty wiele uczynić im może
          Spogląda z góry na nas swym ciepłym uśmiechem
          Wspiera nas swoją łaską, martwi naszym grzechem
          Będą się pokolenia do Niego modliły
          A dzwony w Watykanie dzwoniły dzwoniły


powrót do spisu treści


Andrzej Maria Witkowski

Pod niebem Krakowa

          Pod niebem Krakowa
          Spotkałem ją...
          Dziewczynę
          O błękitnych oczach.
          Niepełnosprawna,
          O kulach chodziła,
          Na wózku inwalidzkim
          Jeździła.
          Lecz zawsze na jej twarzy
          Uśmiech gościł,
          A w oczach iskierki były...
          Światełko radości.
          Pod niebem Krakowa
          Uśmiechu czar
          I... łomot serca
          Gdy dotykałem jej dłoń.
          Czerwiec w Krakowie
          Czasem zaczarowanym jest...
          Najdłuższe dni...
          J szepty...wśród młodej zieleni.
          Pod niebem Krakowa
          Spotkajmy się...
          Popatrzmy na siebie...
          Ile w ludziach...
          piękna jest.


powrót do spisu treści


Karol Filo

Stapianie czasem


Przygoda zaczęła się poznaniem Wandeczki Jajko w Ośrodku Wypoczynkowym w Chotowie na skraju zachodniego Dębickiego lasu. Siedziała na ławce trzymając dwie kule w ręku, uśmiechała się do mnie, ja do niej też, było zagadkowo i czarująco. Rozmowę zapoczątko­wała Wandeczka Jajko, kierując pytanie do mnie i do dwóch znajomych mi osób. Były to pytania o podróż i jak się jechało. Poznana Wandeczka Jajko przyjechała z córką samochodem osobowym do Ośrodka Wypoczynkowego w Chotowie. Ja z kolei z lekkim uśmiechem powiedziałem, że przywiózł mnie mój kolega Bronek Ślęczek, któremu za tą przysługę wykonałem portret ołówkowy na tekturze podklejonej bristolem. Kolejnymi znajomymi, którzy siedzieli na, ławie to Helenka Łącka z Krakowa - malarka oraz Zbyszek Wołkowicz z Bytomia - malarz, zostali wcześniej przeze mnie poznani na plene­rze w Lanckoronie i Kamienicy. Zostali ucze­stnikami pleneru malarskiego w Chotowie. Osobą którą się zainteresowałem była miła Pani Wandeczka J. z modną fryzurą strzyżoną na chłopaka. Ja chwaląc się przyjechałem miasteczka Niepołomic z pięknie odrestaurowanym królewskim zamkiem. Moje nazwisko jest dość atrakcyjne i ła­twe do zapamiętania i z imieniem brzmi Karol Filo. Ja im opowiadałem o Zamku Niepołomickim, którego remont trwał wiele długich lat i ko­sztował prawdopodobnie 6 milionów złotych. W Zamku dzisiaj znajduje się Niepołomickie Centrum Kultury, pomieszczenia muzealne, restauracja "Zamek" oraz inne pomieszczenia gospodarcze. Zamek stał się okazały i dostojny, wygląda po remoncie i konserwacji wspaniale i odświętnie. Codziennie obowiązywał gościnny regulamin, który wszyscy uczestnicy przestrzegali. Rano 8.30 śniadanie, 13.00 obiad i o 18.00 kolacja. Godzin posiłków przestrzegano, gdyż w przeciwnym razie można było zostać bez posiłku. Do przyjemnych obowiązków należało wykony­wanie prac plastycznych, prac związanych ze sztuką. Była to powinność do której nikogo nie należało zachęcać ani namawiać. Każdego dnia zaraz po śniadaniu przy każdej ładnej pogodzie wszyscy wyruszali w okolice ośrodka lub na jego teren do szkicowania, robienia notatek, które potem były opracowywane i realizowane. Tak! wszyscy bez wyjątku oddawali się twórczemu działaniu, temu tak pięknemu celowi, tej tak wspaniałej pasji, jaką jest twórczość plastyczna. Prawie wszystkie chwile wykorzysty­wano na twórczą inspirację, sprzyjała słoneczna pogoda i zapał. Poznana Pani Wandeczka też przyjechała z Krakowa i jest inwalidką z pierwszą grupą i musi chodzie o dwóch kulach. Jest osobą pełną fantazji, werwy i radości. Polubiłem ją od sa­mego początku, spodobało mi się jej postępo­wanie i wielka wiara w siebie. Lubiałem z nią rozmawiać, znała wiele ciekawych historii, była komunikatywna i ciekawa, miała poczucie humoru. Codziennie prawie każdego dnia spotykaliśmy się na rozmowach pełnych: beztroskich humoreskach. Pani Wandeczka Jajko była osobą rozmowną, lubiała opowiadać o swoim ogródku. Jej ulubio­nym poetyckim tematem były refleksyjne i filo­zoficzne wiersze, które pisała i czytała przy każdej nadarzającej się okazji. Większość ucżestników pleneru to malarze, był też jeden rzeźbiarz. Wszyscy pracowali tworząc swoje malarskie wizje. Malowali w większości na terenie ośrodka, który miał wiele ciekawych widoków i fragmentów malar­skich oraz większą wodę. Było to niewielkie sztuczne jeziorko, po którym można było pływać łódkami podziwiając ciekawe widoki otaczającego pejzażu. Ciekawe widoki pejzaży były najczę­ściej malowane i rysowane mazakami. Na koniec turnusu zaplanowano wystawę prac malarskich wszystkich uczestników. Wystawę przygotowano na dwa dni przed zakończeniem turnusu. Wystawieni byli wszyscy, ja miałem niewielkie prace i wystawiłem je w holu Ośro­dka Wypoczynkowego, pozostali mieli prace wysta­wiane w sali imprez na parterze. Wystawa była udaną imprezą, wszyscy byli zadowoleni, że ich prace były wystawione. Tylko Pani Wandeczka J. przyszła podziwiać prace koleżanek i kolegów, była zachwycona pracami i dziękowała wszystkim.


powrót do spisu treści


Zofia Karwat

***


 
Niech skryją nas łąki szpalerem
splątanej, zielonej gęstwiny
Twe słowa Maniusiu dotąd będą szczere
Aż później pójdziesz za inną

Wirka wiedziała, a może i czuła, że się na coś zanosi na wsi od rana, ale nie wierzyła, że takie cyrki będą wieczór. Maniek chodził jak jakiś książę koło czworaków i ani się do niej nie odezwał. Udawał, że ją nie poznaje. Coś tam musiało z Krakowa "myknąć" do wsi, a ludziom dzioba nie zamkniesz, lepiej wiedzą, gdzie się co dzieje. Działa telegraf bez drutu aż dzwoni. Było południe. Janka przyciekła do czworaków po jajka od indyczki. W ogóle tego roku kobiety ze Złotnik podostawały bzika na punkcie nasadzania gadów na jajka, gdzie się tylko dało i ile się dało. Przyciekła Stasia, myślała, że co dostanie, ale już Zofia nic nie miała, bo Calka wycyganiła wszystkie jajka wcześniej. Stasia wypadła z izby z takim hałasem, że wszystkie kwoczki w sieni wystraszyła. Powstał jazgot i gdakanie, że Górska przyleciała zobaczyć co to za hałas pod czworakiem. Ledwie się skończyło z jajkami wpadł Heniek, porwał kawałek placka z talerza i na pole. Heniek był tutaj już z tydzień, a Wirkę przyniosło z Krakowa wczoraj.
- Ty Wirka, Maniek jest na polu, koło Soi. Idź zobacz.- powiedział Heniek i wyrwał na pole.
Wirka majestatycznie przedefilowała przez podwórko. Orlik ją widział, ale udawał obrażonego, a Wirka ani myślała odezwać się do niego pierwsza. Przeskoczyła przez rów i drugą stroną ogrodu hycnęła na łąkę Górskich. Maniek tylko swymi czarnymi ślepiami iskrzył z daleka..
- Eche, złap se kotka to się z nim pobawisz - mruknęła oglądając się nieznacznie za siebie.
I po cichu wróciła pod okna czworaków, oglądając się naokoło i uśmiechając się pod nosem. I po drodze natknęła się na młodych. Andrzej i Basia stali na wprost okien Heli pogadując ze sobą. Andrzej naprawiał rower, a Basia przypatrywała się, co on robi.
- Ty Wirka, Jasiek Cię kazał pozdrowić - ośmiała się Baśka - Jasiek i Andrzej to cię lubią, a Ty od nich wiejesz, ani się nie odzywasz, ale ci Kraków przewrócił w łebku, no.
- Ja mam chłopaka w Krakowie, Aramiska.
- Ale takiego co cię nie chce - odparował Andrzej. .
Wirka nie zauważyła, że Maniek się zorientował, gdzie ona jest i poszedł za nią. Baśka chciała Wirkę zatrzymać, a Wircia hyc przez rów i w nogi.
- Ależ to zdziczało w tym Krakowie - ośmiał się chłopiec.
- Ej Ty, księżna złotnicka, zapomniałaś wschodni rów i Szczurów łąkę - krzyknął chłopiec.
Odpowiedziało mu śmieszne parsknięcie jak u rozzłoszczonego kota.
- Będziesz Ty jeszcze za mną miauczała, jak te Twoje mruczki w Krakowie, a teraz panią gra, poczekaj.
Wirka przyleciała z powrotem do Zofii, do izby. Janka już miała wychodzić z izby, ale sobie coś przypomniała.
- O wpół do dziewiątej wieczór u Kędzirów też zawiadomię, oni lubią ten film "Monte Christo".
Wirka siedziała na sofie i mruknęła.
- Bo on tam będzie. Kamila zarabiała ciasto na kluski i nie dosłyszała co Janka mówi, bo radio głośno grało. Aż Janka głośno mruknęła
- Będzie?
- A kto ma być jeszcze u Ciebie - zapytała Kamila
- A sąsiedzi - mruknęła Janka i mrugnęła oczami do Wirki.
Młodzi się bez słów zrozumieją. Janka poszła do Sojów, a potem do domu, A Wirka stanęła przed czworakiem i zastanawiała się co robić. Postraszyła kury, pobawiła się z burym kotem na progu u Sojów, a potem zerknęła do izby co Bronia Soina robi. A Soina trzymała malutkie dziecko na rękach i karmiła je. Przytuliła małego do siebie, pokołysała i ułożyła go spać. Mieszkała w tym samym mieszkaniu co wcześniej mama Wirki, nim umarła. Potem zrobili w tym mieszkaniu Wiejską Radę Narodową, a potem mieszkanie stało długo puste. I wreszcie po długim czasie wprowadziło się tam młode małżeństwo.
- Maniek, twój drapieżny kotek tu jest - rozdarł się Kazik, mąż Broni, stary kawalarz.
Jego się zawsze figle trzymały, tego czarnego łba.
- Wiem, że jest, ale to dziki żbik, a nie dziewczyna - ośmiał się Marian.
- A ty byś sobie pazury ostrzył, jak stary kocyr na takie pręgate, małe - parsknęła Wirka spod pieca.
Stanęła sobie tam pod piecem, gdzie dawniej siadywali oboje jako dzieci, jak żyła jeszcze Wirki mama, ale to było tak dawno, tak dawno... .
- A takie to pyskate jak dawniej - dogadywał Kazik - Maniek nie wiesz jak się dzikie koty oswaja. Popieść ją to ci się nie będzie tak stawiała.
Buchnął od progu śmiech, aż się izba zatrzęsła. Mańka brat Andrzej jeszcze lepiej zaczął dogadywać. Wreszcie chłopaki wzięli się do kart i trochę się uspokoiło. Za to Broni małe dziecko rozwrzeszczało się na całą izbę z tego krzyku, a Wirka aż się za boki trzymała ze śmiechu.
- Bronia, daj mleka kotu bo miauczy - droczył się Maniek
- Od rostek do kostek a całuj mnie chaw - parsknęła Wirka i poszła na chałupy. O ósmej wieczór Wirka przemknęła koło okien swojej dawnej izby i poszła koło starego stawu, tam w czwartym domu mieszka Janeczka z rodziną. Wirka coś tam sobie podśpiewywała pod nosem idąc ścieżką. Nagle ktoś doskoczył do niej znienacka i przesłonił jej oczy rękami.
- A mam cię, ty mruczku - i dwie mocne łapki objęły ciepłym uściskiem dziewczynę.
Weszli do izby i Wirka nie mogła znaleźć sobie niby miejsca. Wreszcie siadła na stołeczku opierając się plecami o nogi Mariana.
- Patrzcie jak orliczka siedzi u stóp szejka arabskiego - kpił Staś, Janki mąż
- A idź ty stary pierniku, nie dogaduj, bo przeszkadzasz. To film a nie cyrk - śmiała się Janka.
- A niech siedzi jak jej tak dobrze - mruknął Maniek.
Światło telewizora przygasło. Maniek pogłaskał Wiereśkę po głowie, a wieczór śpiew i śmiech słychać było na całą wieś.
- Już się pogodzili, co - pytali się ludzie.
A Maniek tylko skrzydłami wzruszał, on dobrze wiedział swoje.
 


powrót do spisu treści


Hanna Kaup

ZIELONA MIŁOŚĆ...


Moja miłość przyszła do mnie jakoś tak niepostrzeżenie i niespodziewanie u schyłku ubiegłego stulecia, na przeraźliwie chudych nogach, w krótkich wytartych spodenkach i ohydnej zielonej koszulce, a'la bokserce, na dalekim południu naszego kraju, w centrum znanego skądinąd uzdrowiska, śmiało konkurującego w rodzimej kinematografii z niejakim, całkiem mało znanym, Londynem. Przykucnęła, pogłaskała, a odchodząc do swoich zajęć, pozostawiła przekonanie, że wróci i to najszybciej, jak potrafi, by spełnić choćby drobiazg, o jakim być może - całkiem bezwiednie ­napomknęłam w rozmowie. W dodatku była dowcipna i trochę zbyt pewna siebie, jak na faceta o takiej - nazwijmy to - nietuzinkowej urodzie. I jeszcze to imię! Dla mnie najgłupsze pod słońcem, bo kojarzące się z przechwałkami i niemal wrodzoną pychą, o której z takim wdziękiem pisała mistrzyni Konopnicka. Etymologicznie z oślim rozumem nie miało oczywiście nic wspólnego. Ba! nosili je nawet najwybitniejsi - z bohaterami filmowymi i głowami państw włącznie. Za to ich żeński odpowiednik wspominałam bardzo pozytywnie. Wszystkie pielęgniarki, jakie znałam o tym imieniu, były czułe, wrażliwe i najlepiej pod słońcem robiły zastrzyki. No więc ta moja miłość, o której jeszcze wtedy wcale tak nie myślałam, pętała się przy mnie tak jakoś szarmancko i z wyczuciem potrzeb, że każdy dzień spędzony wspólnie urastał do rangi szaleństwa. Urządzaliśmy wyjazdy w góry - nasze i sąsiedzkie - wypady na grzyby, wycieczki do okolicznych miejscowości, które niegdyś cieszyły się niemałą sławą ze względu na wydobycie złota lub innego kruszywa. W zamkach, pamiętających historię dawnych stosunków polsko ­niemieckich, oddychaliśmy resztkami - poważnie nadgryzionej zębem czasu - przeszłości. Przemierzaliśmy zieloną granicę, przemycając za każdym razem ze dwie butelki lepszego alkoholu i kilka piw, które, musiały udawać ten specyficzny gatunek, przeznaczony dla ludzi z problemem migającej powieki, żeby pan strażnik nie kazał nam wracać z powodu naruszenia przepisów o turystycznym ruchu przygranicznym. Łowiliśmy też pstrągi, które właściwie same wskakiwały nam na haczyki, w specjalistycznych przedsiębiorstwach agroturystycznych, hodujących je w stawach dla takich oszołomów jak my, którzy - aby nasycić swą mieszczańską próżność - chwytali za byle kije z żyłką i udawali wielkich łowczych. A ryba była odpowiednio tresowana, więc nie pozostawiała żadnych szans i załatwiała sprawę błyskawicznie. Jak kamikaze rzucała się w kierunku swego największego wroga, któremu nie wypadało narzekać na łatwo osiągniętą zdobycz. Z miną zwycięzcy zasiadał więc za stolikiem i niecierpliwił się, kiedy ujrzy swe trofeum na tacy. Taca, a właściwie tacka, była co prawda papierowa, za zdobycz należało jeszcze zapłacić, ale jak to wszystko pięknie wygląda na zdjęciach. Swoją drogą, trzeba było niemałego sprytu i refleksu, żeby zdążyć sfotografować te niezwykłe wyczyny ryb i ludzi. Ci natomiast, jak przystało na połamańców, którzy przybyli do wód po zdrowie, prześcigali się w rehabilitacyjnej aktywności. Najlepiej wychodziło im to w późnych godzinach popołudniowych lub wieczornych, na tak zwanych fajfach, dyskotekach lub dancingach. Z czasem przyzwyczajali się nawet do najobrzydliwszych fałszów miejscowych kapel, tolerowali człowieka - orkiestrę, że o przebojach disco-polo nie wspomnę. Bo nie o muzyków czy instrumenty tam chodziło.

W każdej, wymęczonej codziennymi trudami duszy, grały bowiem nie tylko największe, wymarzone światowe przeboje, ale skrywane gdzieś w głębi serca tęsknoty za wielką przygodą. Niektórzy - w przypływie radosnej, niczym nieskrępowanej swobody, zapominali o tym, że gdzieś tam ciągle istnieje ich szary, własny świat, do którego trzeba będzie wrócić. Wielu mocno odchorowało te powroty. W tym tłumie i zgiełku roztańczyła się i moja miłość, którą - z jednej strony podziwiałam za mądrość i ,dojrzałość, z drugiej - bałam się jej młodzieńczego szaleństwa i fantazji. Było mi z tym jednak wyjątkowo dobrze. Niestety, i na nas przyszedł czas. Stało się tak, jak napisała Karen Blixen w "Pożegnaniu z Afryką": "Kiedy Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze marzenia." Tyle, że ja wcale wtedy o tym nie marzyłam, a moja miłość - pozostająca ze Stwórcą w ambiwalentnych stosunkach ­stwierdziła, że Bóg w swej wielkości i mocy nie może być aż tak okrutny. Od tamtej pory minęło siedem lat. Przybyło nam trochę zmarszczek i kilogramów, mnóstwo przejechanych tam i z powrotem kilometrów, traumatycznych doświadczeń zdrowotnych, okresów burzliwych uniesień i naporu wciąż niespełnionych pragnień oraz tych wszystkich szaleństw, za którymi nieustannie tęsknimy i nie potrafimy tego zmienić. Skądś przecież musimy czerpać siły, by wytrzymywać życie podwieszone przez tygodnie do słuchawki telefonu, a potem krótkie wspólne chwile. Myślę, że maczają w tym palce jakieś moce nadprzyrodzone, dobre lub złe duchy... A może po prostu ta obrzydliwie zielona koszulka, która - niczym Balzakowski talizman - zrzucona jak jaszczurza skóra, zalega głąb domowej szafy i spełnia nasze pragnienia... Nie wszystkie i nie za szybko...Pewnie na szczęście... Na wszelki wypadek nie sprawdzam, czy coś jeszcze z niej zostało...


powrót do spisu treści


Anna Kiełbowicz

Reportaż

"W centrum Hercegowiny, w dawnej Jugosławii, chorwacka wioska licząca tysiąc mieszkańców, położona u stóp dwóch wzgórz, Kriżevac i Podbrdo, stąd nazwa MEDJUGORIE -"między dwoma wzgórzami". Ludność wyłącznie wieśniacza, której jakoś udaje się wiązać koniec z końcem dzięki ciężkiej pracy przy uprawie tytoniu i winorośli. Trudna sytuacja polityczna, gdyż komunistyczna milicja jest wszechobecna. Franciszkańska parafia kierowana przez żarliwego proboszcza, ojca Jozo Zovko. 24 czerwca 1981r. w dzień św. Jana Chrzciciela, Poprzednika, wydarzyło się coś co wstrząsnęło życiem wioski: kilkoro młodych ludzi ujrzało świetlistą postać niewieścią lIa małej dróżce wijącej się wzdłuż Podbrdo. Pani trzymała w ramionach dziecko. 25 czerwca pojawiła się znowu i ujawniła swoją tożsamość: "Jestem Błogosławioną Dziewicą Maryją". Grupka sześciorga widzących została ostatecznie określona: Marija Pavlović, Vicka Ivanković, Jacov Coló, Mirjana Dragicewić, Ivanka lvankovic i Ivan Dragicević. "Gospa"( po chorwacku "Pani'') będzie przychodziła codziennie, przekazując dzieciom orędzia dla nich, dla parafii i dla świata; orędzia pokoju, nawrócenia, miłości, by ponownie przyprowadzić do Bożego Serca ludzkość, która odeszła daleko, w ciemnność. Od 1987r. Matka Najświętsza przekazuje orędzia raz na miesiąc. Powierza także każdemu z widzących tajemnicę, które zostaną ujawnione w oznaczonej przez Nią godzinie, za pośrednictwem kapłana wybranego przez każdego z widzących".
Gdy przeczytałam książkę ,,Medjugorie, lata 90", zrodziło się we mnie pragnienie, by tam pojechać. Pomimo, że w Jugosławii trwała wojna, niczego się nie bałam, znalazłam w Lublinie pielgrzymkowe biuro podróży, zapisałam się i pojechałam. Pie1grzymka trwała 6 dni. Droga była bardzo długa, a1e mod1i1iśmy się, śpiewali i oglądaliśmy film wideo o Medjugorje. Granice przekraczaliśmy sprawnie, celnicy pytali tylko czy nie wieziemy broni lub obcokrajowców. Jadąc przez Węgry mijaliśmy łany obsiane słonecznikami, a w Jugosławii oglądaliśmy serpentyny dróg górskich. Mijaliśmy opustoszałe siedliska, kościoły i cmentarze zniszczone w czasie wojny. Ale w tym rejonie, dokąd jechaliśmy, wojny już nie było. W Medjugorje był spokój. Teraz jest to całkiem ładne miasteczko, w którym jest mnóstwo sklepów z pamiątkami, kawiarenek, kwater prywatnych na wysokim poziomie. Zamieszkaliśmy w jednej z takich kwater. Pokoje 3- osobowe z łazienką, a z balkonu był piękny widok na okolicę. Po zakwaterowaniu pojechaliśmy do kościoła, w którym po prawej stronie znajduje się figura Maryi, a wokół mnóstwo kwiatów. To m.in. w tym kościele ukazywała się Matka Boska. Do Medjugorje przyjeżdża dużo osób duchownych z całego świata. Uczestniczą oni we mszy św. i spowiadają wiernych w wielu językach.
Gdy jest wyjątkowa dużo ludzi, wtedy nabożeństwo odprawiane jest na dworze pod białą kopułą, albo w białym namiocie z klimatyzacją. Codziennie przed mszą odmawiany był różaniec w różnych językach świata i nikomu to nie przeszkadzało. Radość towarzyszyła wszystkim. 2-go dnia poszliśmy modlić się na górę Podbrdo. Włosi wykonali płaskorzeźby do drogi różańcowej przedstawiającej sceny z tajemnic różańcowych. Droga była porośnięta krzakami granatów z bardzo dużymi kolcami. Kolejnego dnia poszliśmy odprawić drogę krzyżową na górę Kriżewac. Gdy wyszliśmy na szczyt odpoczęliśmy i obserwowaliśmy okolicę z wysoka. Przed nami za wioską widać było las, a w lesie była polana w kształcie litery V. Maryja ukazała się dzieciom i powiedziała im, że będzie okrutna wojna, ale w Medjugorje będzie pokój. Krążą opowieści, że w czasie ostatniej wojny pilot dostał rozkaz, by tam zrzucić bomby, lecz gdy nadleciał nad okolicę Medjugorje miejscowość zasłonił obłok. Pilot nic nie widział i zawrócił do bazy. Pewnego dnia mieliśmy spotkanie z Vicką na tarasie jej domu, której przekazaliśmy listy z różnymi prośbami. Vicka ma czasami spotkania z Maryją u siebie w domu. Wtedy to Ona modli się nad tymi prośbami i listami. Jest to bardzo ekscytujące widzieć osobę, która rozmawia z Matką Boską. Vicka opowiadała nam jak rozmawiała z Maryją i pytała Ją, dlaczego jest taka piękna. Maryja odpowiedziała: "Bo mam radość; w sercu. I wy też będziecie piękni, gdy będziecie modlić się sercem, kochać sercem, mieć pokój serca." Vicka powiedział nam, że Maryja przychodzi, żeby uczyć ludzi modlić się, żeby uczyć ich radości i bezinteresowności. W pierwszych latach ukazywania się Maryi do Medjugorje przyjeżdżało dużo pielgrzymów, którzy byli przyjmowani i karmieni przez mieszkańców. Nie było wtedy jeszcze domów wyłącznie dla pielgrzymów. Pewnego dnia rozmawialiśmy z Iwanem. Mówił, że bardzo tęskni za spotkaniem z Maryją. Kiedy kończy się ich rozmowa, to on płacze, ponieważ musi wracać do rzeczywistości ziemskiej. Tego samego wieczoru zaprosił wszystkich pielgrzymów na górę Podbrdo na spotkanie z Panią o godz 22.00. Wzgórze obległo mnóstwo pielgrzymów z wielu zakątków świata, którzy modlili się i śpiewali. Przyjście Maryi poprzedziły trzy błyski z nieba. Iwan klęczał na kamieniach. Opowiadał, że przed nim stała Maryja w towarzystwie aniołów. Rozmowy nikt inny nie słyszał. Po skończonym widzeniu znów pojawiły się trzy błyski oŻIlajmiające, że Maryja odeszła. Iwan przekazał tłumom rozmowę z Maryją., Powiedział, że Maryja cieszy się, że tyle ludzi przybyło modlić się. Powiedział też, że Maryja pobłogosławiła wszystkich pielgrzymów i modliła się nad chorymi. Temu zjawisku towarzyszyło spadanie gwiazd - to już widzieli pielgrzymi. Wszystko co tam się działo było niezwykłe, aż w pewnym momencie przeszedł mnie dreszcz. Takby się chciało, aby na całym świecie była taka atmosfera błogiego spokoju i radości. Żeby nie było wojen, biedy i kataklizmów. Wszyscy sprawnie zeszli z góry Podbrdo. I tak zakończył się jeden z dni pielgrzymkowych do Medjugorje.
* Na początku reportażu zamieszczony jest fragment książki ,,Medjugorje, lata 90. Triumf serca" autorstwa siostry Emmanuel.


powrót do spisu treści


Klitkowska Agnieszka

Moje marzenie

Ósma, pora już wstać, nie zmrużyłam oka przez całą noc. Moje myśli o ślubie nie pozwoliły mi zasnąć. Leżąc w łóżku zerknęłam na wiszącą białą suknię. Wygląda ona pięknie długa, mały dekolt w kwiaty, długi rękaw, obok stoją białe buty na niskim obcasie, są one gładkie bez żadnego wzoru. Obok sukni wisi krótki biały welon. Pomyślałam zadzwonię do Marcina
- cześć Marcin
- cześć kochanie
- jak samopoczucie? Ja jestem zestresowana
- nie przejmuj się wszystko będzie dobrze, Agnieszko musze kończyć, bo mam do odebrania piękny bukiet dla ciebie i musze sprawdzić parę spraw, do zobaczenia potem
- pa, pa .
O kurcze muszę wstać, zaraz przyjdzie fryzjer. Ubrałam się, zeszłam na śniadanie, ale nie mogłam nic zjeść. Myślałam cały czas o ślubie czy wszystko się uda. Mama chodziła za mną mówiła" wszystko będzie dobrze i żebym się nie stresowała. Słyszę pukanie do drzwi, otwieram to pani fryzjerka Magda. Zaczęła mnie czesać i zaczęłyśmy rozmawiać o dzisiejszym dniu
- Jak się dzisiaj czujesz?
- Szczęśliwa a zarazem zdenerwowana.
- Wszystko będzie dobrze, a teraz biorę się za fryzurę.
Fryzura gotowa, włosy miałam długie rozpuszczone, na których były zrobione delikatne loki a w nie wpięte malutkie białe kwiatki. Pięknie byłam uczesana. Spojrzałam na zegarek, dochodziła pierwsza godzina, pora zająć się makijażem. Pani Iwona ma przyjść mnie umalować, o właśnie nadchodzi. Zrobiłam herbatę, zabrałyśmy się do pracy. Po nie całej godzinie makijaż był gotowy, wyglądał delikatnie. Słyszę głos mamy z kuchni, Agnieszko pora się ubierać. Wtedy poczułam niepokój, że coś może się nie udać, czy robię dobrze wychodząc za Marcina. Zaczęłam się ubierać z pomocą mamy. Wyglądałam przepięknie, suknia leżała jak ulał, cały strój razem z makijażem i fryzurą komponowała się pięknie. Czułam się jak księżniczka z bajki. Po chwili pod dom zajechał biały samochód udekorowana w kwiaty i balony. Z auta wysiadł Marcin wyglądał jak książę z bajki. Ubrany w czarny garnitur, czarne buty, biała koszula, muszka. Patrzyliśmy na siebie i zaczęliśmy iść w swoim kierunku. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Marcin zadał mi pytanie
- Agnieszko czy jesteś gotowa?
- Tak jestem
Marcin mnie przytulił, wręczył bukiet czerwonych róż. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do kościoła. Wyglądał on pięknie. Udekorowany białymi i czerwonymi różami. Od samego wejścia do ołtarza rozłożony jest czerwony dywan, po którym mamy wejść. Przed kościołem stoją tłumy gości czekający na rozpoczęcie uroczystości. Podchodzi do nas ksiądz i zaprasza do środka. Organista zaczyna grać marsza weselnego. Marcin chwyta mnie za rękę i wychodzimy do kościoła, zaczęłam odczuwać stres, jednak wszystko minęło po chwili. Uroczystość przebiegła zgodnie z planem! Byłam szczęśliwa, że nam za to wszystko za sobą. Wychodząc z kościoła. Gości zaczęli nas obsypywać ryżem i pieniędzmi. Zaczęliśmy szybko zbierać drobne monety. Po chwili zaczęli podchodzić goście, aby złożyć nam życzenia. Trwało to długo. W końcu, gdy wszyscy do nas podeszli mogliśmy pojechać na przyjęcie weselne. Tego dnia czułam się wspaniale, bo moje marzenie się spełniło, żebyśmy byli razem z Marcinem.


powrót do spisu treści


Artur Krużycki

Etyka a problem cierpienia

Najwyższy czas podejść do problemu eutanazji w sposób rzeczowy i kompleksowy. Rozsądne argumenty - tak, a uprzedzenia - nie. Ludzie słysząc słowo "eutanazja" reagują na nie strachem lub wpadają w złość. Takie postawy powodują, że nie są oni w stanie wysłuchać jakiejkolwiek argumentacji. Zestresowani mówią - eutanazja to morderstwo. Na tym kończy się z nimi wszelka polemika.
Czy eutanazja to morderstwo?
Żeby odpowiedzieć na tak postawione pytanie, wpierw należy uściślić czym jest - morderstwo, samobójstwo, eutanazja. Mówiąc najogólniej morderstwo, to akt pozbawienia człowieka życia wbrew jego woli. Życie ofiary nieoczekiwanie zostaje przerwane przez zabójcę. Problem samobójstwa jest trochę trudniejszy do zdefiniowania. W tym przypadku osoba działająca pod wpływem silnych i przykrych emocji dokonuje zamachu na swoje życie. Powodem tak przykrych emocji są często zdarzenia losowe np. rozstanie z partnerem, śmierć bliskiej osoby, kara długoletniego więzienia. W konsekwencji człowiek ma wszystkiego dosyć a swoje życie uważa za jałowe i pozbawione sensu. W konsekwencji uważa, że tylko śmierć może wyzwolić go od egzystencjalnego bólu r rozpaczy. Na ogół stan załamania u samobójcy nie jest długi. Wielu z nas w swoim życiu myślało o własnej śmierci. Na szczęście na ich drodze stanął drogi człowiek, który udzielił wsparcia, pokierował do specjalisty. Kiedy niedoszły samobójca powróci do równowagi psychicznej, jest wdzięczny swoim wybawcom a co ważniejsze, chęć odebrania sobie życia ocenia w sposób negatywny. Można więc powiedzieć, że samobójstwo to ,,kaprys chwili", jakaś nieumiejętność konstruktywnego poradzenia sobie z uczuciami i emocjami. Pragnienie śmierci przez eutanazję wynika z długotrwałych cierpień fizycznych i psychicznych, których końca nie widać. Osoba cierpiąca z powodu swoich dolegliwości zaczyna rozumieć, że nikt ani nic na tym świecie nie jest w stanie jej pomóc. W swoim bólu dochodzi do wniosku, że bardziej boi się swojego cierpienia niż śmierci. Śmierć postrzega jako ,,narzędzie" dzięki któremu uwolni się od "piekła" jakie przeżywa. W tym przypadku nie ma impulsywnego działania, które charakteryzuje samobójstwo. Jest natomiast refleksja, przemyślenia i świadoma decyzja. W tym miejscu można pokusić się o stwierdzenie, że eutanazja jest czymś pośrednim między zabójstwem a samobójstwem. W zabójstwie człowiek umiera wbrew swojej woli. Co gorsze - intencją mordercy jest całkowite zniszczenie człowieka, żeby móc zrealizować swoje egoistyczne cele. W eutanazji - osoby "trzecie" pozbawiają człowieka życia zgodnie z jego wolą, kierując się przy tym chęcią pomocy - chcą człowieka uwolnić od cierpień. Eutanazja ma także cechę wspólną z samobójstwem. Jest nią pragnienie śmierci. Jednak owe pragnienie śmierci jest różne: dla samobójcy i osoby pragnącej umrzeć przez eutanazję. W pierwszym przypadku osoba nie radzi sobie z przykrymi emocjami, jednak ten stan często jest przejściowy. (Kaprys chwili). Inaczej ma się sprawa z eutanazją. Tutaj pragnienie śmierci staje się "wyższą koniecznością". Według cierpiącego już tylko śmierć może przynieść ukojenie, bo uwolnić może od bólu fizycznego i psychicznego. (Uwaga: motyw pozbawienia życia jest wspólny dla eutanazji i zabójstwa, stąd eutanazja jest często z nim mylona). Problem eutanazji jest wielowątkowy i budzi trudne pytania o charakterze moralnym np.: komu eutanazję przyznać, a komu nie? Jakie zastosować kryteria? Czy eutanazję traktować jako "lek" na choroby, na które obecnie nie ma leku. O śmierci, która nigdy nie nadejdzie. Czy człowiek powinien bać się śmierci? Jeśli jest się wyznawcą Religii Chrześcijańskiej, to nie musi. Zgodnie z myślą chrześcijańską człowiek składa się z duszy i ciała, przy czym ciało jest śmiertelne a dusza - wieczna. Po śmierci (biologicznej) człowiek pozostawia swoje ciało na Ziemi i kontynuuje swój żywot jako dusza w Zaświatach. Jakie są konsekwencje założenia, że człowiek jest wieczny? Przede wszystkim: może zawsze czuć się bezpiecznym, ponieważ nikt ani nic - nie może mu wyrządzić krzywdy a tym samym pozbawić życia. Jak można zauważyć, istnieje tylko życie i samo życie. Nikt naprawdę nie umiera. Wszechświat został tak pomyślany, żeby był bezpieczny dla wszelkiego stworzenia. Zycie różni się jedynie - jeśli można tak powiedzieć - poziomami. Inna jest specyfika przebywania na planie fizycznym, a inna na planie duchowym. Ostatecznie problem nieśmiertelności rozwiązał Jezus Chrystus. Swoją męczeńską śmiercią udowodnił, że śmierć to iluzja, zwykłe złudzenie uczuć. Jeśli tak to dlaczego człowiek boi się śmierci. Jest to lęk przed nieznanym. Wynika też ze słabej znajomości istoty Biblii. Ów lęk ma także drugie źródło. Związane jest ono - mówiąc ogólnie - z "teorii" nieba i piekła. "Straszenie" ludzi piekłem jest "czarną plamą". Często się zastanawiam, z jakich pobudek człowiek chodzi do kościoła. Czy dlatego, ze oczekuje go tam kochający Bóg, czy ze strachu przed "piekłem". Wróćmy teraz do problemu eutanazji w kontekście tego, co zostało napisane powyżej. Fakt, że człowiek jest nieśmiertelny nie może oznaczać braku poszanowania do swojego i czyjegoś ciała. Ciało jest "świątynią" w której mieszka dusza, co ważniejsze, dzięki ciału dusza może realizować swoje zamierzenia. Warto tu jeszcze nadmienić, że ciało i dusza są ściśle ze sobą powiązane i tworzą jedną całość. Tak więc naruszanie swojego lub cudzego ciała jest czymś nagannym, karygodnym. W akcie eutanazji, nie zabijamy tej osoby (w sensie potocznym) a tylko ją pozbawiamy powłoki cielesnej, czego w innych przypadkach robić nie wolno! To, czy zalegalizować eutanazję, czy nie - jest sprawą drugorzędną. Najpierw musimy się skupić nad ponownym zdefiniowaniem pojęcia "miłosierdzia" i określić jego granice. Dopiero jeśli to ustalimy, będziemy mogli wykonać następny krok, nie zapominając oczywiście, że "wszelka wiedza pochodzi od Boga".


powrót do spisu treści


Luiza Łapińska-Kośkiewicz

Z życia wzięte


Savoir-vivre


Przez setki lat funkcjonował zestaw zasad ułatwiających współżycie międzyludzkie. Taki rodzaj etykiety towarzyskiej, a jednocześnie umiejętność postępowania w życiu i radzenia sobie w różnych trudnych sytuacjach. W przeszłości savoir-vivre bywał dosyć wymagający, zwłaszcza w tzw. wyższych sferach, a jego łamanie pociągało za sobą poważne sankcje towarzyskie. Teraz bez przerwy słychać lamenty, jaka ta nasza młodzież nie wychowana, jak niekulturalna. Pewnie, wystarczy wyjść z domu, żeby natknąć się na przejawy wulgaryzmu, chamstwa, głupoty. Tylko, co raz rzadziej się nad nimi zastanawiamy. No cóż, norma! Nie jestem starą steraną życiem kobietą, ale, sama pamiętam, że jeszcze kilkanaście lat temu były zachowania niedopuszczalne w miejscach publicznych w towarzystwie, w szkole. Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, to walka pokoleń w środkach masowego transportu. W czasach mojej wczesnej szkolnej młodości żaden z moich kolegów nie usiadł w tramwaju czy autobusie, dopóki stał ktoś starszy. Pewnie to w tej chwili anachronizm. Pewnie budzi pogardliwy uśmiech i pełne politowania wzruszenie ramion. "Ostatnio jak stałam na wilanowskiej podeszła baba taka koło 60 i zaczęła biadolić swojej "kumpeli" na cały głos żeby każdy słyszał, jaka to ona bidna ile to operacji miała na nogę, że tak ją boli, że chodzić nie może, a jak tylko zobaczyła, że podjeżdża autobus wycięła taką długą, że się mało nie wypierdzieliła, a tak się pchała do drzwi, że o mały włos jej nie przejechał!! Myślałam, że padnę"- to wypowiedz 19-1etniej młodej damy, która, jak większość z jej pokolenia, nie cierpi "starych bab w autobusach", którym trzeba ustępować miejsca, ho się tego bezczelnie domagają. Druga panienka mniej więcej w tym samym wieku, ma podobne przemyślenia: "Ale najlepsze jest to, jak spokojnie chcesz wysiąść z autobusu czy tramwaju a te stare babska, zatwardziałe mohery, ci nie dadzą, bo one pierwsze muszą wysiąść. Chociaż Ty jesteś bliżej drzwi... szkoda gadać." Szkoda, że nie przyszła do młodej główki nigdy refleksja, że starsza osoba może się po prostu bać, że nie zdąży wysiąść na przystanku, na którym chce? Chodzę o kulach, nie jestem stara baba, ze dwa razy w życiu zdarzyło mi się poprosić o ustąpienie miejsca, nie biadolę nad głowami. Zawsze grzecznie i po cichu czekam aż mi ktoś sam z siebie ustąpi miejsca. Niestety, bardzo często zdarza się, że w autobusie miejsca zajmuje głównie młodzież, która przygląda mi się z ciekawością, a może się wywalę i będzie fajnie? No wiec przygląda mi się z ciekawością, nie zmieniając wyrazu twarzy ani nie podnosząc się z miejsca. Bo i po co? Skoro już się wepchnęłam do autobusu to i tak mam farta. Bo nie zawsze mi się to udaje. I nie zawsze udaje mi się wysiąść tam gdzie chcę, bo młode pokolenie uparcie upodobało sobie stanie w drzwiach. Ale za jakieś 20-30 lat, jak będę wchodzić do środka komunikacji miejskiej, to będę jak te stare mohery. Skoro teraz wyniszczam sobie stawy do reszty. Rujnuje nogi i ręce - żeby młodzież mogła spokojnie i wygodnie dojechać na miejsce, to na starość będę kulami po giczołach strzelać w wyścigu do wolnego miejsca. Cóż znaczy savoir-vivre? Dosłownie: Savoir - znaczy: umieć, potrafić, wiedzieć; vivre ­- znaczy żyć. Czy to może znaczyć, że ludzie dziś nic umieją żyć? Oj nic umieją, nic umieją z innymi na pewno. Takie nam wyrosło pokolenie indywidualistów - egoistów. Umarł savoir-vivre! Niech żyje młodość! Ale gdzie się podziała zwykła ludzka życzliwość???

Życzliwość


"Życzliwość - Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. To się opłaca! Jeżeli jesteś życzliwy i pomocny dla innych, nie tylko oni czują się lepiej. Ty również. Poza tym, to wróci do Ciebie. Ludzie zapamiętają Cię mile i prędzej czy później odwzajemnią Ci się tym samym." To cytat żywcem wyjęty z internetowego poradnika dla nastolatków. Bo jak powszechnie wiadomo, żyjemy w pogodnym kraju, pełnym życzliwych sobie wzajemnie ludzi. Pomocnych, dobrych, miłych... Chodzę o kulach, więc ciężko mi się przemieszczać, ciężko załatwiać najprostsze sprawy. Mało samodzielna po prostu jestem. Za to otwarta na świat i ludzi. Bo przecież wszędzie znajdzie się jakiś życzliwy człowiek, co to mi drzwi od windy przed nosem nie zatrzaśnie ­zdarzają się tacy ludzie, naprawdę. Poszłam z mężem na zakupy do jednego z supermarketów. Takie zakupy spożywcze, bo mnie samej i trudno i ciężko i za daleko... Mąż stanął w kolejce po wędliny, a ja sobie maszerowałam cierpliwie wzdłuż półek, bo stać w jednym miejscu nie mogę bez uszczerbku na zdrowiu. Doszłam do małżonka, jak już prawie był pierwszy, to znaczy dwie młode kobiety były właśnie obsługiwane. a on stał miedzy nimi i czekał cierpliwie aż skończą robić zakupy. Za nimi ustawi la się już kolejka. Głównie ludzie w średnim wieku, obojga płci. No i jak przyszła nasza kolej to zrobiła się awantura, ze mój mąż się wpycha bez kolejki.. Po co to opisuję? Z życzliwości do gatunku ludzkiego. Albo raczej z żałości. Jakiś mężczyzna nie mógł nam darować, ze wyjdziemy ze sklepu 5 minut przed nim. I cóż się dowiedziałam? Że ja mam pierwszeństwo, ale mój maż nie. I nie przyszło mu do głowy, ze dopóki mąż nie zostanie obsłużony, to i ja ze sklepu nie wyjdę, czyli jesteśmy jak całość. Przecież nie położę się na podłodze koło lady, żeby doczekać kolejny raz na nasza kolej. I co na to ów dobrze się prezentujący mężczyzna w średnim wieku? Ze mogłam przed sklepem na ławce posiedzieć. Życzliwość to magiczne słowo. Zdrowy mężczyzna ze zdrową kobietą mogą razem zakupy robić, a ja już nie mam prawa nawet zdecydować, co będę jadła, bo albo mam sama kupować, albo wcale do sklepu nie wchodzić??? Bo przecie inwalidztwo to rodzaj wstydliwej fanaberii, z domu nie powinnam wychodzić żeby normalnych ludzi nie drażnić. Bo ludzi strasznie drażni kalectwo innych. Zwłaszcza naszych rodaków. Widocznie obraz Polaka ukształtował się w naszej świadomości jako obraz silnego słowiańskiego bojownika o wolność, który albo sprawny jest, jak Hans Klos i Janek Kos w jednym, albo umiera z odniesionych w szlachetnej walce ran w ramionach ukochanej kobiety. Skąd wysnuwam tak daleko idące wnioski? Z życia... Robiłam w Berlinie, w supermarkecie zakupy. Koszyk pchał mój pełnosprawny i pełną gębą niemiecki kolega, a ja o tych moich kulach dreptałam dwa kroki za nim. W markecie, jak to w markecie, czasem ciasne te przejścia, że ludzie musza się wymijać. I nagle z przeciwnej strony pojawiła się para młodych ludzi. Chłopak zmierzył mnie badawczym spojrzeniem i się odezwał do towarzyszki czystą polszczyzną tymi słowami: "Widzisz tę kulawą Niemrę jak się rozpycha? Ja jej nie przepuszczę, niech czeka aż my przejdziemy". I faktycznie tak manewrował wózkiem, że przytulona do regału musiałam poczekać aż przejdą. Nie wytrzymałam i odezwałam się również w ojczystym języku: "Bardzo dziękuję za życzliwość" Dziękuję bardzo!

Wzruszenia


Wychodzę z założenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Poważnie. Jestem niepełnosprawna. Fakt. Ale dzięki temu zwiedziłam pól Europy za darmo, bo trenowałam szermierkę na wózkach. Normalnie, to bym nic nie trenowała, bo jak byłam jeszcze sprawna, to nie przejawiałam żadnego zamiłowania do uprawiania sportu. Nawet rekreacyjnie to jakoś tak nie bardzo. Więc korzyść jest namacalna. A po za tym już się zżyłam z ta moją niepełnosprawnością i specjalnie mnie ona nie wzrusza. Ale innych i owszem. Gdy jeszcze byłam młodziutką dziewoją i chodziłam do liceum, to chyba dnia jednego nie było, żeby ktoś mnie nie zaczepił i nie zadał tradycyjnego pytania: - A co to się w nóżki stało Od razu przyznam się, że nie należy to pytanie do moich ulubionych. A i moje odpowiedzi bywały różne, ale nigdy niegrzeczne. Nie chciałam zrażać do siebie nawet obcych ludzi. Bo ja generalnie ludzi to bardzo lubię. Potem zdarzały mi się i inne mrożące krew w żyłach sytuacje. Jedna kobieta goniła za mną przez skrzyżowanie, żeby mi powiedzieć, że jest jej strasznie żal widzieć taką młodą osobę i to tak nieszczęśliwą. Akurat wtedy nie trafiła najlepiej. Bo w owym okresie byłam zakochana, i chyba w promieniu 100 kilometrów nie było szczęśliwszej dziewczyny ode mnie. W środkach komunikacji miejskiej budziłam straszną żałość i tkliwość u zawianych facetów wracających po udanej bibce do domu. Trafiały się nawet deklaracje pachnące trawionym już alkoholem: - Gdyby nie moja stara, to bym się z tobą dziewczyną ożenił, bo ty taka biedna jesteś. Nie mogę zapomnieć, o moim ulubionym tekście. O słowach, których dźwięk w uszach sprawia, że mi się wątroba gwałtownie zaczyna marszczyć: - Wiem, dobrze wiem, co to znaczy o kulach chodzić. Miałem (miałam) nogę w gipsie (skręconą, zwichniętą) i też o kulach chodziłem (chodziłam). Czy może mi ktoś powiedzieć, po co te zaczepki? Czy to taka forma autoterapii? No, bo skoro już los popycha zdrowemu człowiekowi osobę niepełnosprawną pod nos, to nie wolno tego przegapić i koniecznie trzeba się dowartościować? Kochani pełnosprawni, to, że chodzę o kulach nie jest szczególnym nieszczęściem. Przynajmniej nie dla mnie. Wcale nie czuję się biedna, ani nieszczęśliwa. Jak każdy normalny człowiek przeżywam wzloty i upadki. Mam przyjaciół i wrogów. Chwile niezmąconego szczęścia i smutku. Jak to w życiu. Normalnym, codziennym życiu pełnym niespodzianek i dłużyzn. A czy komuś przyszło do głowy podejść do oko1czykowanej wszędzie dziewczyny i powiedzieć jej: . - Strasznie żal widzieć taką młodą osobę i to tak nieszczęśliwą. Albo do łysego faceta w średnim wieku: - Wiem, co pan czuje, bo mnie tez kiedyś włosy po chorobie wychodziły całymi garściami. Nie sądzę. Ale nie ma tego złego. Gdyby nie te wszystkie uwagi, nie miałabym o czym dziś napisać. A tak, proszę bardzo: Kochani, nie współczujcie mi, z tego powodu, że chodzę o kulach. Przecież chodzę! Tylko czasem mi pomóżcie, bo cóż, że duch wielki, skoro ciało mdłe. A ja o wiele bardziej potrzebuję pomocnej dłoni niż litościwych słów.

Nasza psychoanaliza


Wspominam czasem z rozrzewnieniem czasy przedszkola. No może przedszkola, to nie, bo tam straszyło koszmarnie leżakowanie. Ale sielski i beztroski czas dzieciństwa.. Wtedy wszystko było takie proste, takie nieskomplikowane i życie miało proste klarowne zasady. Jeżeli człowiek zrobił cos dobrze, albo coś dobrego to otrzymywał nagrodę. Nawet jeśli nie od razu, to w perspektywie wiadomo było, że św. Mikołaj nie zapomni i cos się fajnego pod choinką znajdzie. A jeśli cos się nie udało, człowiek narozrabiał - to wystarczyło przeprosić i solennie zapewnić, że nigdy więcej się już tego nie powtórzy i darowane były winy. No i w perspektywie, wiadomo było, ze św. Mikołaj ~a skruchę też coś podaruje. Teraz jest gorzej. To nie tak łatwo borykać się codziennie z życiem. I jakby wymagania z roku na rok były wyższe. Jakby zasad co raz więcej, więc czasem nawet trudno jest jakiejś ­choćby niechcący nie złamać. A czasem aż trzeba, żeby nie popaść w rozstrój nerwowy lub inną nerwicę. Wspominałam już o moim niemieckim znajomym? Ogromnie mnie dziwiło. że regularnie utrzymywał kontakty jedynie ze swoja panią psychoanalityk. Żadnych innych stałych kontaktów towarzyskich nie miewał. Któregoś razu jakoś się nie powstrzymałam i zapytałam wprost, po co mu to. No i się okazało, że to dla higieny psychicznej. Jak coś mu się nie uda w pracy - musi o tym opowiedzieć. Jak się z kimś pokłóci, jak komuś z jakiegoś powodu nakłamie, jak w sprawach służbowych świnie podłoży, żeby szybciej awansować (choć w jego realiach, to raczej świnkę morską niż świnię może podłożyć - na przykład kiedyś głośno zauważył, że kolega kubka po sobie nie myje, tylko do zlewu podrzuca)... No i ten psychoanalityk pozwala na wybaczanie sobie różnych grzeszków, żeby można było dalej normalnie funkcjonować. - A u was podobno nie ma psychoanalityków? - Zakończył pytaniem swoja rozbudowaną wypowiedź. Jak to nie ma, oburzyłam się natychmiast. Są i to w powszechnym użytkowaniu. U nas w Polsce, jak ktoś narozrabia, albo chce się na coś wyżalić, to idzie do kościoła. Tam podczas spowiedzi może sobie swobodnie wszystko, co mu na duszy zalega opowiedzieć. Czasem dostanie poradę, czasem tylko pokutę. Ale pokuta nie jest zła, bo przecież jak się odpokutuje, to znów ma się czyste konto. Tabula rasa (łac. "niezapisana tablica"). Czyste sumienie. Można zaczynać od początku. I to jeszcze lepiej niż u psychoanalityka, bo za darmo. I zapisywać się wcześniej nie trzeba. I w mroku, za kratą, z ukrytą twarzą - więc nawet nie trzeba jawnie świecić oczami za to, co się zrobiło. No i księdza zobowiązuje tajemnica... Niemiecki znajomy popatrzył na mnie z wyraźną konsternacją. On mi tu chciał lekko Czarnogród wypomnieć, co to na kanapkę u psychologa nie chce się kłaść. A tu niespodzianka taka... - No tak, u was chyba lepiej. Ale tylko katolikom. U nas wszystkim lepiej. Bo żalić się, chwalić i składać samokrytyki trzeba umieć. Wystarczy włączyć telewizor, żeby się o tym przekonać.

Życie jest pełne niespodzianek....


Byle do wiosny. Każdego roku powtarzam to sobie, jak zapewne kilka tysięcy moich rodaków no i zapewne kilka milionów obcokrajowców. Byle do wiosny... Wiosna, to taki cudowny czas, kiedy wszystko zdaje się powstawać na nowo. Z brudnych ulic powoli znika szarość. Z trawników psie kupy. Z życia zmartwienia i kłopoty. Zauważyliście Państwo, że jak ktoś mówi, że życie pełne jest niespodzianek, to prawie zawsze ma na myśli jakieś przykre niespodzianki? Kiedy nagle pęknie opona, to zazwyczaj w momencie, kiedy kierowca potwornie się spieszy. Kiedy gorączkowo szuka się bankomatu, to najbliższy jest nieczynny. Kiedy żona wyśle po makaron gwiazdeczki pszenny gruboziarnisty kolorowy, to oczywiście nie ma w sklepie takiego dziwa. Kiedy rok temu dowiedziałam się, że stan mojego zdrowia woła o pomstę do nieba, albo natychmiastową interwencję neurochirurgiczną, okazało się oczywiście, że nie ma neurochirurga, który chciałby zająć się tak kłopotliwym przypadkiem. Dobrze, że wtedy była wiosna... Bo wiosną myśli przychodzą do głowy radosne. Kłopoty wydają się mniej kłopotliwe i problemy mniej problematyczne. I człowiek nie martwi się tak flakiem u koła jak podczas jesiennej słoty. I żona przyjmuje ze spokojem wiadomość, że zamiast makaronu light będzie jeść sześciojajeczny makaron, jaki babunia onegdaj do rosołu co niedziela gniotła. I do bankomatu łatwiej i milej wędruje się ulicami. I choroba wcale nic wydaje się taka potworna. Bo wiosna, to nadzieja, to Prima aprilis, czyli dzień żartów, w Wielkiej Brytanii nazywany jest Dniem Głupca (Apri! Fool's Day lub Ali Fools' Day), a we Francji Dniem Ryby. Bo to czas, kiedy nie tylko przyroda budzi się d,o życia. Mnie też obudziła wiosna. Obudziła łagodnie. Bo przecież, to nie ważne, czy zdrowa, czy chora, najważniejsze, że zawsze mogę być szczęśliwa. Każdego dnia, bez względu na okoliczności. Bo życie pełne jest niespodzianek. I to tych miłych, przyjemnych, cudownych. Tylko trzeba nauczyć się je dostrzegać. Nauczyć się cieszyć. Nauczyć się szanować życie. Czyli nauczyć się żyć. Bo przecież, "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło": Gdyby znalazł się lekarz, który zechciałby mnie zoperować, to wylądowałabym w szpitalu akurat na czas strajków tak zwanej Służby Zdrowia, która roli służebnej już się publicznie wyrzekła raz na zawsze. Może z operacji i tak by nic nie wyszło po za gromadą nerwów? Może akurat byłabym po zabiegu, kiedy to od łóżek pacjentów odeszły pielęgniarki? Które, notabene, przy łóżku były na ogół z rzadka i najchętniej prywatnie. A tak, nie było stresu. Ominęła mnie ewakuacja, i przymusowa głodówka, gdy kuchnia szpitalna w ramach protestu nie wydawała posiłków. No i zawsze nie wiadomo, jak taka operacja się zakończy. Bo przecież wszyscy wiedzą, że tylko "głupi ma zawsze szczęście", a ja się uważam za osobę w miarę inteligentną (mogę oczywiście się mylić). I jak by to szczęście zawiodło, to by dopiero było nieszczęście. A teraz mogę cieszyć się naszą kapryśną wiosną. Dłuższy dzień sprawia, że jest mi przyjemniej i radośniej. Patrzę na trawnik za oknem i już marzę o następnej wiośnie. Bo przecież... byle do wiosny. A zdrowie? A kto teraz ma zdrowie, kiedy nawet tak zwana Służba Zdrowia dogorywa? Chyba tylko klinika rządowa...

Jestem szczęśliwa


Jestem szczęśliwym człowiekiem. Czasem sama się dziwię, że tyle mnie dobrego w życiu spotkało. No, bo proszę państwa, niech sami państwo ocenią. Ukończyłam szkoły bez żadnych problemów, a za to z wielką przyjemnością. Miałam wspaniałe hobby - trenowałam szermierkę. I teraz pozostały mi bardzo miłe wspomnienia, sympatyczne znajomości i pełna półka pucharów. Robię to, co lubię - i to nie z musu, ale z przyjemnością. Mam wspaniałą rodzinę i kochającego męża. I właśnie urządzamy swoje nowe, małe mieszkanko. Czyż nie jestem osobą szczęśliwą? Pewnie, nic nie jest doskonałe. Czekam właśnie na operację. Skomplikowaną, niosącą ze sobą ryzyko różnych powikłań i niebezpieczeństw. Nie jestem całkowicie samodzielna. Cierpię na nerwobóle. Ale jestem szczęśliwa. I nie użalam się na sobą. Czego wszystkim wokół z całego serca życzę. Czasem ludzie zaczepiają mnie na ulicy, żeby mi powiedzieć, jaka to ja biedna jestem. Czasem słyszę od kogoś ze znajomych, że mi współczuje, że się tak męczyć muszę. Kiedyś usłyszałam zdanie, które wzbudziło we mnie podziw dla głębi rozmówcy: "Nie wiedziałam, że kaleka może się tak bawić. Myślałam, że wy wszyscy to wiecznie skwaszeni jesteście" Hola, hola! Jeśli chodzi o skwaszenie, to znam dużo więcej ludzi pełnosprawnych użalających się nad sobą bez powodu. I bez sensu. I czasem bez serca. Zadzwoniła do mnie jedna, powiedzmy "znajoma". W trakcie rozmowy zauważyła, że mam zmęczony głos, więc spytała się czy dobrze się czuję. - Teraz już nieźle, ale całą noc nie spałam, bo miałam atak rwy kulszowej. - Wiesz, ja też się potwornie czuję, bo mam katar. Katar to straszna rzecz. Nawet nie wiesz, jak się muszę męczyć. Tobie to dobrze. Ty się nie przeziębiasz. To jest zapis autentycznej rozmowy. I pani, która ze mną rozmawiała, rzeczywiście była przekonana, że jej dolegliwości wymagają u rozmówcy współczucia. Ale kilka takich rozmów spowodowało, że na pytanie "Jak się czujesz?" Odpowiadam niezmiennie "całkiem nieźle". Nawet, jeśli przed chwilą znów łyknęłam garść tabletek przeciwbólowych. Nie szanuję zdrowych ludzi, którzy opowiadają jak to muszą się męczyć z przeziębieniem. Jak są z niczego niezadowoleni. Mają często normalne domy, normalne prace, normalne rodziny, a nienormalnie roztkliwiają się nad swoim życiem. Wiem, jestem niesprawiedliwa. Pewnie, że jestem. Bo oczekuję od ludzi optymistycznego podejścia do świata, do własnego życia. Nienawidzę użalania się nad sobą bez powodu. I licytowania się, komu gorzej. . Mnie jest super i tego będę się trzymać.


powrót do spisu treści


Monika Łysek

Moje istnienie

Henryk Elzenberg - Celem życia jest: w swojej małej jednostkowej duszy odbić jak najwięcej kosmosu.
Życie... W tym słowie można zawrzeć wszystko, a jednocześnie nie zawrzeć niczego. Czyż można zdefiniować życie w ogóle, jako byt wszystkich ludzi żyjących teraz, będących żyć w przyszłości i tych wszystkich, którzy żyli przed-nami? Czy można zaszufladkować życie ludzkości jako całości? Czy można przypisać karteczkę z definicją życia jednego człowieka? Od czasu kiedy człowieka zaczęło interesować coś ponad upolowane zwierzę, dzięki któremu mógł zaspokoić swój głód, odziać się w skórę, by nie czuć zimna, zaczął się zastanawiać dlaczego żyje? Dzięki czemu lub komu żyje, jaka siła wprawia w ruch jego istnienie oraz istnienie wszystkiego, co go otacza? Współczesny człowiek, mimo że dzięki swojemu rozumowi stworzył cywilizację, która pozwala mu , żyć coraz wygodniej, komunikować się coraz łatwiej i szybciej, nadal stoi przed tymi samymi problemami co jego przodkowie z okresu neolitu. I być może jest mu głupio, że dokonując podboju kosmosu, szukając innych istnień w odległych galaktykach, nadal tak mało wie o samym sobie. Tak nie wiele może powiedzieć o samym sobie. Dlaczego spotyka go to, co go spotyka? Czy mamy jakikolwiek wpływ na swoje życie? pytań jest nieskończona ilość. Jestem tylko ziarenkiem piasku na ogromnej pustyni, miotanym przez burze, ocierającym się o inne ziarenka piasku, które w mniejszym lub większym stopniu pozostawiają ślad w sercu i w duszy, jeśli ktoś wierzy w jej istnienie. Urodziłam się albo może poprawniej byłoby powiedzieć, że pojawiłam się na planecie Ziemia, jakiś czas temu. Od razu zostałam naznaczona czymś wyjątkowym, choć dla innych jest to powód do litości, współczucia. Ale to ich sprawa i ich problem skoro niepełnosprawność fizyczna jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka. Dla mnie to coś naturalnego. Niepełnosprawność jest częścią mnie, częścią mojego życia... Nie mam i nie znam innego bytu. Czy moje życie byłoby inne, gdyby nie spotkało mnie to wyróżnienie bycia niepełnosprawną? Z pewnością byłoby inne. Być może byłoby pod pewnymi względami łatwiejsze, bo nie krępowałyby mnie własne, fizyczne oraz narzucone przez społeczeństwo, ograniczenia. Jestem przekonana, że byłabym zupełnie innym człowiekiem... Nie gorszym, nie lepszym, lecz po prostu innym. Człowiekiem nie pozbawionym trosk, kłopotów, którego szarość życia, mam nadzieję, od czasu do czasu byłaby okraszona odrobinką szczęścia i radości. Ale czy wtedy pisałabym te słowa? Czy w ogóle przyszłoby mi do głowy, by zacząć pisać? Czy miałabym czas i ochotę, by się zatrzymać i spojrzeć na własne życie? Coś mi podpowiada, że nie. Moja ścieżka życia, mój rozwój byłby całkiem inny od tego, jaki prowadzę teraz. Moje życie nie jest doskonałe. W ciąż do czegoś dążę, czegoś chcę i pragnę. Moje życie to także klęski, walenie głową w mur tak mocny, że z bezsilności chce się wyć. Moje życie to przeplatanka smutków i radości, okresów zwątpienia, bezsilności, po których nadchodzą chwile wzmorzonego wysiłku, by uszczknąć sobie coś dobrego, by do czegoś dojść, coś osiągnąć. Moje życie to przede wszystkim ludzie. Lecz zanim zrozumiałam, że do nich trzeba wyjść, by ich spotkać, bo oni nigdy nie zapukają do drzwi, gdy siedzisz zamknięta w czterech ścianach, poznałam smak samotności. Smak ten był na tyle gorzki, by złożyć przed samą sobą obietnicę, że już nigdy nie dopuszczę do tego, by zimna pustka, bezdenny smutek i żal do całego świata zagnieździły się w moim sercu. Sama otworzyłam drzwi. Pierwszy krok, choć to może banał, był naprawdę najtrudniejszy. Pierwszy lęk przed ludźmi ustępował miejscu zdziwieniu. Dziwiłam się, że mogę być akceptowana. Potem nie tylko akceptowana, ale i lubiana. Tak naprawdę wszelkie mury, którymi odgradzamy się od świata są w nas. To my je budujemy na własną zgubę. Te mury są też usprawiedliwieniem, gdy coś nie wyjdzie, gdy doznamy porażki. Często obwiniamy wszystkich wokół, nie zastanawiając się nad swoim postępowaniem i nad tym, jak jesteśmy odbierani przez otoczenie. Wierzę, że wśród tylu ziarenek piasku, które przywiewa do nas wiatr życia są ziarenka dobre, gotowe do pomocy. Są ziarenka, które spotkane w odpowiednim momencie, choćby na krótki czas, potrafią trwale odcisnąć piętno na naszym życiu. Czasem jest to piętno bardzo bolesne i blizna zostaje na resztę naszych dni. Na szczęście do tej pory przez moje życie przewijali się ludzie, którym zawdzięczam więcej dobrego niż złego. Ale i złe doświadczenia są potrzebne. To one nas hartują niczym ogień stal. Moje życie to przyjaźń. Przyjaźń prawdziwa i ta, która tylko taką udawała. Nie ma przy mnie człowieka, którego uważałam za przyjaciela kilka lat temu. Coś pękło, nie przetrwało... Nie winię nikogo i niczego, bo w życiu nic nie jest dane na wieczność. Ta więź była dana na moment, bym dzięki niej uwierzyła w siebie i mogła pójść dalej. Ktoś powiedział, że ludzie nie odchodzą lecz trwają tam, gdzie my ich zostawiliśmy. Może tak właśnie jest. Co nie wyklucza tego, że istnieją przyjaźnie trwające przez całe życie. Każdy o takiej marzy. Ale to wymaga nie tylko braterstwa dusz, które się pojawia samo z siebie i nie wiadomo skąd, ale także nieustającej pracy i troski o tą drugą osobę. Zaakceptowana nie tylko tej drugiej osoby taką, jaką jest, ale także zaakceptowanie siebie samego. Wtedy może w naszych duszach nie tyle odbije się kosmos, ale dusza drugiego człowieka, która stanowi nie mniejszą zagadkę niż sam kosmos. Przyjaźń to otwartość na drugiego człowieka i gotowość dawania bez egoistycznych myśli, że chcę czegoś w zamian. Prawdziwy przyjaciel daje tyle ile może, nie proszony. Daje, gdy tego naprawdę potrzebujemy. Czasem przyjaźń staje się zaczątkiem miłości; uczucia, o którym każdy marzy, nawet, gdy nie chce się do tego przyznać. Do mnie miłość przyszła nieoczekiwanie, w momencie, gdy zaczęłam w nią w wątpić. Zrodziła się z przyjaźni. Jednak bardzo szybko okazało się, że to nie będzie tylko przyjaźń. Coś się zaczęło dziać, rozkwitać. Czułam strach. Strach przed zranieniem, rozczarowaniem. Jednak postanowiłam zaryzykować. Choć czy tak naprawdę to ja cokolwiek postanowiłam? Chyba nie. Po prostu dzień po dniu, z każdą rozmową uczucie rosło, a obawy malały. Ktoś mnie słuchał, zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Nauczył mnie się śmiać, stawałam coraz bardziej spontaniczna, pewniejsza siebie. Nadal pomaga mi walczyć z kompleksami, ograniczeniami. Jest dla mnie inspiracją, daje siły, by walczyć o siebie, by walczyć z trudnościami, których życie nam nie szczędzi. Mój Mężczyzna sprawił, że pomimo fizycznej niepełnosprawności czuję się kobieta - prawdziwą kobietą. Fundamentem naszego związku jest przyjaźń, bo to właśnie przyjaźń niesie ze sobą te wszystkie uczucia i wartości, które według mnie, powinny być też składnikami miłości. Ale oczywiście, nie można postawić znaku równości pomiędzy miłością a przyjaźnią. W miłości występuje jeszcze ten nie uchwytny, nie dający się zindentyfikować pierwiastek. To coś, co sprawia, że oczy błyszczą, gdy widzą tą drugą osobę. Coś sprawia, że każda wspólna chwila jest wyjątkowa. Chwila, w której dziękujesz naturze za możliwość odczuwania dotyku, gdy czujesz, jak dłonie błądzą po ciele. Miłosć to pierwszy pocałunek, gdy na kilka sekund świat wiruje i znika. Wielu ludzi trudziło się, by opisać to uczucie, ale myślę, że tak naprawdę nawet największym poetom nie do końca się udało. Każdy człowiek jest wyjątkowy i przez to każda miłość jest inna, wyjątkowa dla tych, którzy właśnie ją przeżywają. Wtedy to, nie w jednej, ale w dwóch duszach odbija się wszechświat, równocześnie każda z tych dwóch połączonych ze sobą dusz, odbija tę drugą. Dusze stają się lustrami, w których można się przejrzeć. "Nic piękniejszego ponad życie, w życiu - nic ponad czar miłości" to słowa hiszpańskiego poety żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku, które być może wydają się górnolotne, ale według mnie zawierają ziarenko prawdy. Pamiętam czasy, gdy moje własne istnienie wydawało mi się puste, szare. Niby byli koło mnie bliscy, ludzie, których nazywałam przyjaciółmi, sama starałam się być aktywną, lecz czegoś mi brakowało. Czułam pustkę. Pustkę, ktorej nic nie mogło wypełnić. Miłość to dawanie, a ja czułam, że mogę wiele dać, jeżeli tylko ktoś zechce wziąć. Lecz, by wziąć najpierw musiałby dostrzeć we mnie kobietę, człowieka, a nie tylko niepełnosprawność - fizyczną niedoskonałość. Czekałam długo i cierpliwie na spełnienie swojego marzenia, na to, by pożegnać się z wewnętrznym zimnem i dojmującą pustką. Miłość jest dla mnie źródłem siły. Siły napędowej do tego, by starać się walczyć o każdy dzień i nie poddawać się zbyt łatwo. Miłość mnie zmieniła i to na lepsze. Chyba zbyt łatwo zapominamy, że mamy tylko jedno istnienie. Zbyt często rezygnujemy ze spełniania własnych marzeń, bo jest w nas jakieś fałszywe poczucie wstydu, irracjonalne lęki, hamujące skutecznie nasz rozwój. Nie mamy dość odwagi, determinacji, by wyjść na zewnątrz, pokonać kompleksy. To nie jest łatwe; nikt nam nie zagwarantował łatwego życia. O wszystko sami musimy zawalczyć, zrobić wysiłek, by coś zdobyć, ale chyba warto. Na pewno warto podjąć ryzyko, bo wiele możemy zyskać, może się okazać, że pierwszy, najmniejszy nawet sukces, będzie nas determinował do postawienia następnego kroku i jeszcze następnego... Wierzę, że największa siła drzemie w nas samych tylko niekiedy strach przygniata ją tak bardzo, że nie ma możliwości pokierować naszymi poczynianiami i dlatego tkwimy w jednym miejscu, skazani na pustkę, samotność i marazm. Wiem, że nam, niepełnosprawnym, jest trudniej niż tak zwanej zdrowej części społeczeństwa, ale niech ta niepełnosprawność nie staje się usprawiedliwieniem i wymówką dla naszej bezczynności: Znam wielu niepełnosprawnych, którzy żyją o wiele aktywniej niż ich zdrowi rówieśnicy. Wierzę głęboko, że nasze życie zależy od nas samych i zróbmy wszystko, by było, jak najpełniejsze, by w naszej duszy odbić, jak najwięcej kosmosu...


powrót do spisu treści


Alojza Pasowicz

Przyroda z nutką wspomnień i refleksji

Jest piękny, wiosenny dzień. Przyjaciółki kule jak mogą starają się posuwać nogi kroczek po kroczku byle dopaść ławki. Tymczasem niemoc w kompleksach maluje kolory na twarzy, zapiera oddech. Przechodnie mijają w pośpiechu, śmigają, stukają obcasami, aż chodnik dudni. A te ich spojrzenia. Zresztą niechaj patrzą, byle cieplej, życzliwiej. W końcu to nie ty wymyśliłaś kulawe życie po wypadku. Pamiętasz?.. kiedyś też" loty II zapuszczałaś zwłaszcza w krainy zielone. Po polach, lasach i łąkach licho cię wodziło. Pochylałaś się nad firletką, bławatkiem w zbożu, fiołkiem nad rzeką. Bywałaś. z ważką nad stawem, motylem i ze skowronkiem nad niwą. Nie marudź więc, nie marudź. Spróbuj mów powędrować do ogrodów swojego dzieciństwa, młodości. Spróbuj także choćby w wyobraźni ujrzeć przyrodę, którą dziś spotkać można na różnych ścieżkach życia. Zachowaj jej barwy nawet, gdy czasem doskwiera zawierucha losu. Codzienność z uciążliwościami paru schodów niechaj sobie zrzędzi. Masz przecież tyle kolorowych wspomnień... To prawda, bliskie kontakty z przyrodą z nutką refleksji powracają. Bowiem cuda przyrody od zawsze trafiają do najgłębszych tajników ludzkiego serca. Budzić miłość do przyrody, wyzwalać wrażliwość na jej piękno i potrzebę ochrony?.. Tak, tak, trzeba. Wszak człowiek jest przecież nieodłączną częścią natury i ma przekazać całe bogactwo ziemi kolejnym pokoleniom. Ktoś być może uśmiechnie się i powie: - wysuszony, wypłowiały pejzaż lat. O nie! Przebrzmiałe echa dzieciństwa, młodości, czas błogich spotkań z przyrodą dźwięczą najsubtelniejszą struną duszy nawet, gdy się ma dziesiąt lat. Jakże cudownie jest móc wracać doń choćby na kanwie wspomnień. Ach, wy bukiety zadziwień i rozradowania w parkach, lasach, ogrodach, na łąkach i polach. Szara nagością ziemia czeka cieplejszych podmuchów. Wierzbowe kotki nucą mruczankę o wiośnie, rodzą nadzieję. I oto ona - wiosna ! Witaj wiosno - kwietna pani - witaj! Już brzoza rozpuściła kibić zieloną, a wiatr zalotnie jakby doń szepce:- jesteś kusząco piękna... Oto jawi się wiosenny ranek w parku. Kropelki rosy niby perły okalają dywany traw, skąpane kwiecie w ukłonie wita dzień. Ja, "sowa" - szeroko otwieram oczy. Z podziwem patrzę na żonkile, tulipany, stokrotki, bzy i jaśminy kwitnące - są bosko piękne. Szukać szczęścia?..samo przychodzi. Kwiaty zawsze pachną słońcem, wiatrem, deszczem, czasem płaczą rosą, to mów jakby w uśpieniu strząsają resztki snu strojne mnogością barw, kształtów, wonności. Pewnie dla zalotów pszczoły, trzmiela, pasikonika... a może spotkania ludzkiej uciechy zakwitły... Fascynacja urodą przyrody ubogaca człowieka w całą gamę doznań, przeżyć, wzruszeń. Kwitnie łąka pełna muzyki i kolorów, kłoni się pole z bażantem, derkaczem, przepiórką. W rumiankach, chabrach, makach rośnie chleb! Złota wilga na fleciku gra niby to wierzbom, olchom, kalinie, a może rzece pluszczącej wtóruje, umila życie zapracowanym. Czasem do chóru przyłącza się dudek - "królewski" ptak z koroną na głowie, solista szpak, drozd, kos, to znów kukułka wróży. Wieczorną porą żabi koncert i śpiew słowika czynią z mroków coś, co jaśnieje w ciemności i samo trafia do serca. Noc z sową się wita, z borsukiem, zwołuje mgły, rosę, nuci ziemi kołysankę ciszy. Brzask dnia rodzi marzenia o chwili nad strumieniem, gdzie w rozchylone dłonie można nabrać wody, pokłonić się niezapominajce i kaczeńcom złotym. O każdej porze roku pulsuje życiem niepojęte piękno natury. Boże i Ty to wszystko stworzyłeś ...także dla mnie ?.. Zmarszczka kałuży mruga, cyka świerszcz :- tak, tak !


powrót do spisu treści


Monika Sochacka

Zespół

Światła reflektorów pogasły, muzyka ucichła, pod sceną, jak i na scenie nie było już nikogo. Zrobiło się cicho i mroczno, kolejny koncert dobiegł końca. Na ulicach miasta widać było jeszcze kręcącą się młodzież, która to niby wracała do domu, lecz przystawała co kroku, by przeciągnąć tę chwilę w nieskończoność. Członkowie "Grzmotu" siedzieli w tym czasie, w jednym z nocnych lokali i świętowali udany koncert:
- No i jak chłopaki, nieźle dziś zarobiliśmy, co? - zaśmiał się Paweł - lider zespołu.
- Spoko, dużo przyszło dziś tych małolatów - stwierdził Marcus pociągając kolejny łyk piwa.
- To, co śpiewamy naprawdę ich kręci- rzekł Kamil, który był basistą w zespole od jego początków.
- No a my mamy z tego całkiem niezłą kasę, a będziemy mieli jeszcze większą, gdy nagramy płytę, która zapewne rozejdzie się, jak świeże bułeczki- wtrącił się Janek­perkusista "Grzmotu".
- O tak, wtedy całkowicie uwolnię się od starych- powiedział Paweł- już tylko to mnie z nimi łączy.
- Paweł, no co ty, przecież rodziców ma się tylko raz- wtrąciła się Angelika, jedyna dziewczyna w zespole.
- Słuchaj Angel, moi starzy nigdy nie zaakceptowali naszego zespołu, są przeciwni abym w nim był. Wkurzyli się, gdy rzuciłem studia. Od tej pory zacząłem żyć na własny rachunek. No, jeszcze matka przysyła mi kasę, o ojcu w ogóle zapomniałem. Teraz mam inne życie, swoje życie - rzekł Paweł sięgając po następną butelkę piwa.
- Paweł, wierz mi przez taką głupotę nie warto rezygnować z...
- Mówiłem ci, że to moje życie i nie chcę, by ktoś właził w nie ze swymi butami- Paweł chwycił mocno ramię Angeliki.
- Dobrze, jak sobie chcesz. Od tej pory sam będziesz śpiewał, bo ja dłużej nie zamierzam...
- Dawno prosiłam cię, żebyśmy zaśpiewali mój tekst, ale skoro nie chcesz, to cześć!­ Angelika odwróciła się do wyjścia i opuściła lokal.
- Wróci, na pewno wróci - Paweł uspokajał siebie samego, po czym zwrócił się do swoich przyjaciół - No to za co kolejny toast, może za sukces muzyczny?
Zrobiło się bardzo późno. Członkowie zespołu powoli rozchodzili się do swych domów. Również i Paweł wracał do kawalerki, którą wynajmował od czasu, kiedy wyprowadził się z domu. Gdy zbliżał się do schodów, nagle ktoś złapał go za ramię. Paweł gwałtownie odwrócił się i zobaczył człowieka w białym ubraniu.
- O, kurczę, chyba za dużo wypiłem - Paweł nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
- Jestem ojciec Jacek z zakonu ojców Paulinów. Chciałem z tobą trochę porozmawiać - ­mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku Pawła.
- Sorry gościu, ale nie znam cię, o co chodzi?- Paweł schował ręce do kieszeni spodni.
- Wydaje mi się, że to o czym śpiewasz nie bardzo nadaje się dla tych młodych ludzi. Jasne, ja sam lubię dobrego rock' a, ale nie tylko muzyka jest ważna. Na młodzież oddziałują także słowa- kontynuował ojciec.
- Co ci się w nich nie podoba? Od początku "Grzmotu" jestem tekściarzem...
- Wiesz, chyba za dużo w nich o sukcesie, władzy, pieniądzu. To nie są wartości dla ludzi powoli wkraczających w dorosłe życie... Albo to:
:<< Nie szanuj starych, gdy cię nie szanują;
nie wiele z tego przecież odczują
Szukaj kolego w życiu rzeczy lepszych
po co masz ciągle dożywać dni ciężkich>>

- Wiesz klecho, jak ci się nie podoba, nie musisz tego słuchać. Piszę tylko prawdę, takie jest moje życie, piękne, co nie? Moi starzy już dawno o mnie zapomnieli, to ja o nich też. Miałem dość ich ciągłych zakazów. Założę się, że podobnie układa się w domach tych dzieciaków.
- Słuchaj chłopcze, nawet gdyby tak było w ten sposób im nie pomożesz. Największym bogactwem jest miłość, a nie pieniądze, sława, wygodne życie...
- Tu nie ambona. więc człowieku nie praw mi kazań, a poza tym chce mi się spać - Paweł wszedł do bloku zatrzaskując za sobą drzwi.

- Angeliko, wróć do nas proszę.
- Paweł, chyba już o tym rozmawialiśmy, a poza tym to nie jest rozmowa na telefon.
- Moje solówki bez ciebie są zbyt blade. Wiesz, że twój głos jest niesamowity...
- Wiem i dlatego nie będę go marnować dla twoich głupawych tekstów. Moglibyśmy choć raz zaśpiewać coś mojego.
- Angela, tych bzdur o miłości nikt nie kupi.
- No właśnie, nie kupi, a ja chcę robić coś dla siebie, nie dla pieniędzy. Cześć- Angelika odrzuciła słuchawkę.

Każdy dzień członków "Grzmotu" mijał szybko. Próby, koncerty, przygotowania do nagrania płyty. Wszyscy gorączkowo pracowali nad nowymi utworami, tylko Paweł był jakiś nie swój: .
- Stary, co się dzieje?- zapytał Marcus.
- Nic.
- Nie mów, że nic, przecież widzę- zaoponował kolega z "Grzmotu". Bo wiesz... bez Angeli to już nie to. Brak mi jej w zespole.
- No cóż... wydaje mi się, że nie tylko w zespole, ale też i w życiu.
- Zgadza się. Wiesz, chyba ją kocham.
<> zdawał" - relacje Mateusz Bąk w "Muzycznych wiadomościach". Czas wakacji kojarzy się wszystkim ze spokojem i odpoczynkiem, jednak nie można było tego przypisać "Grzmotowi". Sezon zapowiadał się pracowicie- nagranie teledysku do jednego z utworów, aranżowane spotkań z fanami oraz trasa koncertowa. Członkowie zespołu stali się sławni i byli rozpoznawani. na każdym kroku. Codziennie Paweł ze skrzynki pocztowej wyciągał mnóstwo listów od fanów. Tak było i tym razem, kiedy przyszedł Kamil zabrać Pawła do studia:
- Co tam, kolejne listy od wielbicieli?- zapytał Kamil, kiedy Paweł otworzył mu drzwi frontowe.
- Mhm- potwierdził lider "Grzmotu" wyciągając plik świeżych listów- a to co? - zapytał sam siebie trzymając w ręku kartonową kartkę.
- Coś się stało? - zapytał Kamil widząc przerażenie w oczach Pawła.
- Tak... Mój ojciec nie żyje.
Paweł siedział sam w wynajmowanej kawalerce. Nie był w stanie nic robić, myślał o telegramie. Nagle z rozmyślań wyrwał go dźwięk telefonu. Nie zamierzał podnosić słuchawki, jednak nie wiadomo dlaczego to zrobił:
- Słucham?
- Cześć. Tu Angelika. Paweł, wiem o wszystkim... Może chciałbyś się spotkać?
- Tak, zaraz u ciebie będę.
- Dobrze, czekam.
Nie minęło pół godziny, kiedy Paweł stał pod drzwiami domu Angeliki. Zadzwonił niepewnie. Dziewczyna, którą znał od lat otworzyła mu drzwi i zaprosiła do środka. Zaparzyła mocnej kawy. Usiedli i rozmawiali tak, jak zwykle, kiedy któreś z nich nie czuło się dobrze:
- Przepraszam, za wszystko... Angelika, wiem, że wszystko, co do tej pory robię bez ciebie traci sens. Tak naprawdę nie mam już nikogo... po policzkach Pawła popłynęły łzy.
- Och, Paweł, jeśli chcesz jeszcze wszystko można naprawić... Spotkałam niedawno twoją mamę, tęskni za tobą. No i ja też... Chciałabym ci coś pokazać- Angelika wyjęła z szuflady kartkę papieru - przeczytaj, może ci się spodoba.
- To twój tekst?- zapytał Paweł biorąc kartkę do ręki.
- Tak, ale pewnie trochę za słodki?
- Nie, jest całkiem dobry. Teraz go rozumiem.
- Może chciałbyś go zaśpiewać? To idzie mniej więcej tak- Angelika wzięła do ręki gitarę. Gdy skończyli, Paweł niespodziewanie zerwał się z kanapy i pobiegł w kierunku drzwi:
- Paweł, co się dzieje?!- krzyknęła za nim Angelika
- Przepraszam, muszę się natychmiast z kimś spotkać.
- Ale...
- Wyjaśnię ci wszystko, gdy wrócę - Paweł pocałował w policzek oszołomioną Angelikę i wybiegł.
Wchodząc na teren klasztoru ojców Paulinów Paweł czuł się pewnie i lekko. Jedna z sióstr wskazała mu pokój ojca Jacka:
- Proszę - w odpowiedzi na pukanie Pawła do drzwi rozległ się po ich drugiej stronie ten sam głos mężczyzny, który zaczepił go po koncercie.
- Witam- Paweł staną w drzwiach niewielkiego pokoiku- chciałbym przeprosić... - zaczął niepewnie.
- Dobrze- ojciec Jacek założył stułę.
Pod sceną skakała niewielka grupa młodych ludzi. Widać było, że dobrze się bawią. Właśnie zakończył się jeden z utworów i popłynęły skromne, ale szczere oklaski:
- A teraz moi drodzy razem zaśpiewamy "Nie boję się miłości". Utwór ten napisała moja dziewczyna - Angelika, którą widzicie obok mnie na scenie, a piosenkę tę chciałbym zadedykować najdroższej osobie, która poświęciła mi całe swoje życie, czyli mojej mamie- Paweł zaczął grać pierwsze takty utworu.


powrót do spisu treści

Jadwiga Godzik


GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA


Webmaster: Justyna Kieresińska