30-336 KRAKÓW, ul. Królewska 94
tel./fax 012 636-85-84
konto : ING Bank Śląski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890

strona główna Kwartalnik


 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 3(31) 2007
 

Na okładce:

UCIECZKA PRZED SZARUGĄ I OGŁUPIANIEM


 

Ten numer zredagowany został jesienią, już po Zaduszkach i... po wyborach do Parlamentu. Wieczory coraz dłuższe, pogoda coraz częściej skazuje nas na przebywanie w domach. A tam: wszystkie kanały telewizyjne gonią za (głównie tanią) sensacją, karmią tasiemcowatymi serialami oraz na wyścigi prezentują "gadające głowy" wykazujące nazbyt często, że czarne jest białe, i odwrotnie, w dodatku przy użyciu niewybrednych środków ekspresji i równie żenującego języka.

Zaduszki uświadamiają potęgę czasu i moc przeznaczenia. Przywołują wspomnienia, na szczęście także te dobre, przywołujące cień uśmiechu. Właśnie takie powinniśmy rozpamiętywać bardziej, by nie ulec wszechogarniającemu jesiennemu smętkowi. Tak też przyjaciele wspominają Piotra Chornikowskiego - wiceprezesa Fundacji, człowieka, który niedawno nas opuścił po dwóch latach dramatycznej walki o życie. Odszedł profesor Wiktor Zin, artysta, przy tym nauczyciel, człowiek - instytucja, wypróbowany promotor młodych twórców niepełnosprawnych i wieloletni przyjaciel Fundacji, nie ma już wśród nas lekarzy o poetyckich duszach Zbigniewa Bazielicha i Heleny Łąckiej...

Mam dla Czytelników sposób, by po załatwieniu wszystkich spraw dnia powszedniego nie "ganiać po kanałach" z pilotem w dłoni, odrzucić w kąt epatującą skandalami kolorową makulaturę i spróbować odpocząć, oddając się lekturze naszego skromnego, ale wydaje mi się, że ciekawego pisma. Ciekawszego może dlatego, że jego zawartość nie jest produktem gigantycznych koncernów wydawniczych. Na przykład prezentowany egzemplarz zawiera najlepsze prace prozatorskie i poetyckie wyłonione w 14. już Konkursie Literackim. Okrzepł on przez lata, na kolejne edycje napływa coraz więcej, coraz lepszych - zdaniem Jury - utworów.
Biorą w nim udział wieloletni uczestnicy a także, co szczególnie cieszy, rosnąca liczba utalentowanych jak się okazuje debiutantów. Należy do nich zdobywca I nagrody poetyckiej - Krzysztof Łojek. Przed kilku laty dołączył do grupy teatralnej Stańczyk. Dał się poznać jako interesujący odtwórca. Tym razem możemy poznać jego niewątpliwy talent twórczy.

Mam nadzieję, że lektura tego numeru wykaże zbieżność opinii Jurorów i Czytelników oraz utwierdzi ich w przekonaniu, że warto czytać! Być może niektórzy z nich pójdą w ślady Krzysztofa, spróbują coś napisać i ...przysłać na następny konkurs? A w dodatku jest on bogato okraszony pracami plastycznymi o rozmaitej tematyce i technice, zarówno tradycyjnej, jak i nowatorskiej prezentowanej przez Słowaczkę Elenę Lichá -Zábranską.

Redaktor


Spis treści:

Jarosław Andrasiewicz - D A Ł N I
Małgorzata Guzikowa - wiersze
Zygfryd Dziekański - Przed tysiącami lat
Jarosław Andrasiewicz - wiersze
Bożena Jankowska - Pewnego razu nad pewną rzeką
Marek Bromnik - wiersze
Piotr Stanisław Król - KRZYŚ



LISTY

Galeria kwartalnika


powrót do spisu treści


Jarosław Andrasiewicz

D A Ł N I

Człowieku,
jeśli, jak ja, urodzisz się obarczony Zespołem Downa, masz przerąbane już na dzień dobry. Bowiem lekarze położnicy nie lubią, gdy na ich oddziałach przychodzi na świat takie dziecko. Traktują ów fakt jako coś nieestetycznego, psującego renomę, piętno i pokalanie profesji...
Tym bardziej, że nie przewidzieli. Wszak w badaniu USG płód nie wykazywał charakterystycznych oznak mongolizmu. Nie powiem, ile mnie to kosztowało... W odpowiednim momencie należało przybierać ściśle embrionalną pozycję i zaciskać piąstki... Ale jakoś się udało. Wprawdzie zaczęli węszyć, gdy wychwycili arytmię serca i kazali mojej mamie na miesiąc przed rozwiązaniem położyć się do szpitala. Jednak myśleli, że będą mieć do czynienia li tylko z "sercowcem". No, tego już nie byłem w stanie ukryć. Aparatura jest bezdusznie precyzyjna.
Na taką okoliczność, jak ja, mają oczywiście gotowe formułkę: osta-teczne wyniki, co do stanu dziecka, da dopiero specjalistyczne badanie krwi. A jednocześnie rozkładają ręce w geście bezradności i wzruszają ramionami, jakby chcieli powiedzieć: "Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy". I pocieszają, iż - być może - skończy się tylko na pewnych oznakach zewnętrznych, a intelektualnie będzie "jako tako".
Mój tato chciał, abym miał na imię Antoni, na cześć Saint-Exup?ry'ego. Tak sobie to ładnie zaplanował, wierząc, że jego własna niepełnosprawność wystarczy na statystyczną rodzinę. Później jednak pomyślał o pokręconych losach autora "Małego Księcia" i stwierdził, iż jego własne dziecko będzie miało na tyle smutne życie, że nie obarczy mnie dodatkowym patronatem.

*
Człowieku,
jeśli, jak ja, urodziłeś się z Zespołem Downa, masz przefikane u urzędników - orzecznicy lubują się w przepisach. Ich praca zdaje się polegać głównie na tym, aby kreować takie sytuacje, w których petencik będzie zyskiwał świadomość, że jest tylko prochem i pyłem wobec urzędowych dyrektyw i rozporządzeń, wobec poprawek do dyrektyw i rozporządzeń, wobec nowelizacji poprawek do dyrektyw i rozporządzeń. Mój tato stał bezradny przed majestatem orzecznika, trzymając w jednej ręce nosidełko, w którym spałem ja - trzymiesięczny, a w drugiej kurczowo ściskał zaświadczenie poradni genetycznej potwierdzające, iż mam dodatkowy chromosom. Właśnie dowiedział się, że nie można uznać mnie za dziecko niepełnosprawne i wypłacić zasiłku pielęgnacyjnego, gdyż, w myśl najnowszych przepisów, konieczne są specjalistyczne badania psychologiczne.
Poradnia, pod kuratelą której się znajduję, wykonuje, co prawda takie testy, ale po ukończeniu przez pacjenta drugiego roku życia. Nie można przepisać mnie do alternatywnej placówki, gdyż ta nie ma podpisanej umowy z NFZ. Niemniej bez problemu wykona zalecane badania od ręki, jednak potrzebna będzie promesa z Funduszu, ale Fundusz nie ma środków, ponieważ wyczerpały się właśnie limity. Ergo: przykro mi, ale wszyscy mamy przepisy.
Wychodząc, mój tato, pomyślał o medialnym szumie wokół niepełnosprawności, o rzeszach moralnych autorytetów, które, w ujmujący i nienaganny stylistycznie sposób, ewokują treści politycznie poprawne. Po-myślał o dziennikarzach prześcigających się w reportażach o problematyce niepełnosprawności. Pomyślał o politykach uświetniających swą obecnością przeróżne okolicznościowe gale i festyny. Ale pomyślał także o 140 złotych zasiłku pielęgnacyjnego, od których bez wątpienia runie misternie skonstruowany budżet państwa.
Trwał Światowy Rok Osób Niepełnosprawnych.
*
Człowieku,
czy wiesz, jak obecnie odnoszą się do siebie dzieci, chcąc obrazić jedno drugie, i to już w najmłodszych klasach szkoły podstawowej? Nie, nikt nie używa ordynarnych, prostackich i grubiańskich zwrotów czerpanych z mediów, nikt nie odwołuje się do porównań genitalnych ani odniesień do najstarszego zawodu świata. Dzisiaj szczytem pogardy jest nazwanie rówieśnika "dałnem". To jedno słówko zamyka usta przeciwnikom na szkolnych korytarzach, na placach zabaw i na trzepakach przed blokowiskami.
I co znamienne, dzieci mają na to społeczną aprobatę. Bo brak reakcji ze strony starszych, jest biernym przyzwoleniem. Wie o tym dobrze mój tato, który uczy inne dzieci. I gdy tłumaczy im, jak to naprawdę jest z tymi "dałnami", to dopiero wówczas rozumieją, że człowieczeństwo ma różnorakie oblicza. Także takie wypisane na buziach skośnym, genetycznym piórkiem. A problem nie polega na tym, że jestem "upośledzony" w moim własnym człowieczeństwie, tylko w tym, jakie wymagania stawia mi społeczeństwo.
Bo wcale nie muszę umieć obsługiwać komputer - cieszę się, gdy nawlokę sznurowadła. Nie mam obowiązku być wdrażany do wyścigu szczurów - wystarczy, że ścigam się z tatą na boisku. Nie muszę znać ję-zyków obcych - istotne, że rozumiem, iż w domu, mówiąc do mnie czasem "Dałni", używają synonimu zwrotu: "Kocham cię".

Regina Adamowicz

Na ławce leżała gazeta...

 

          Na ławce leżała gazeta
          Jak pies porzucony przez pana
          Czekała... nieprzeczytana
          Przechodziła tędy kobieta
           
          Usiadła - wzięła gazetę
          Przeczytała nekrologi
          Szepnęła: Boże Drogi - zapłakana
          Gazeta na ławce została
           
          Potem szedł chłopak
          Mężczyzna machnął ręką
          I
          Minął
          Cóż za lekceważenie!
           
          Zatrzymał się bezrobotny
          Przeczytał ogłoszenia
          Odszedł z nikłą nadzieją na pracę
          Gazeta została na ławce
           
          Przechodziłam usiadłam
          Spojrzałam na pierwszą stronę
          Dobroci, radości tak mało
          Wypadki, kradzieże
          Ktoś zabił żonę
          Napady, gwałty - do złego podnieta
          Pomyślałam: co z nami się stało?
          Odeszłam
          Na ławce została gazeta...


powrót do spisu treści


Zygfryd Dziekański

Przed tysiącami lat

Nad górami kłębił się budzący grozę czarny wał chmur i powiał porywisty wiatr zwiastujący zmianę pogody. Ludzie obawiali się, że po wietrze spadnie deszcz i śnieg, bo podczas pełni księżyca srebrzyste oblicze Wie1kiej Macierzy, Bogini bogów i miesięcznego cyklu życia, przybrało krwawe oblicze. Jakiś ciemny potwór przesłaniał jej srebrzyste oblicze, które przygasło i zalało się krwią w morderczej żądzy... Wszystko wokół poczerwieniało, jakby wszędzie rozlała się krew... Przerażeni ludzie z lamentem rzucili się na ziemię, uderzali. w nią głowami, rozpaczliwie całowali Ziemię kannicie1kę, wznosili błaga1ne modły do Wie1kiej Macierzy. W kulcie księżyca uznawali ją jako boginię podziemi wiatru i powietrza dawczynię wszelkiego życia która urodziła kobietę obdarzając ją darem rodzenia nowego życia, oraz mężczyznę by był jej partnerem. Wielka Matka widząc lament ludzi, odsunęła krwawe oblicze z tarczy księżyca i jej twarz znowu zajaśniała srebrzystym blaskiem pełnym miłosnej rozkoszy. Ale trwoga pozostała w sercach ludzi. Nawet waleczne kobiety nie odważyły się pójść z łowcami na łowy, aby zapełnić podziemną spiżarnię suszonym bądź wędzonym. mięsem, nie poszły też zbierać darów lasu...
- Pozostańcie w jaskini.. Krwawe oblicze Wielkiej Macierzy ostrzegało nas przed srogą wojną bogów. Nie lekceważcie jej ostrzeżenia. Nawet ptaki pochowały się przerażone... Dzisiaj żadna z kobiet nie narazi się Wie1kiej Matce i nie wzmocni was swoją energią byście byli silni i odważni... - ostrzegała Masi.
Mimo wieku i siwych włosów dodających jej powagi, i górskim krajobrazie wyrzeźbionym na jej twarzy przez życie, była okazem zdrowia i rozsądku. Była kobietą najbardziej doświadczoną długim życiem i żywą księgą pamiętającą historię plemienia, zwyczaje, wierzenia przodków i mity. Bystrością swojego umysłu umiała zadecydować o wszystkim, więc darzono ją nieukrywaną. czcią jak wodza, który mógł zapewnić przetrwanie podczas zmagań z przyrodą i natura1nej selekcji Wędrując za pożywieniem obserwowała zachowania zwierząt, co jadły gdy były chore, jak pozbywały się pasożytów, mała lecznicze działania ziół, traw, kory i owoców różnych roślin. Rozumiała tajemne działania przyrody na człowieka miała rozpoznać złe moce jakie zawładnęły ciałem człowieka i wiedziała jak je z chorego ciała wypędzić. Umiała pomóc rodzącej kobiecie, złożyć złamane kości, tamować krew i leczyć rany... Jak troskliwa matka pogrążona w żarliwej modlitwie, pilnowała spokoju plemienia, ludzi którzy ufa1i jej bezgranicznie. Swoją. wiedzę przekazywała młodszym kobietom. Uczyła je, że chociaż waleczne kobiety rządzą. światem, to każdy kto potrzebuje pomocy jest ważniejszy od nich samych i w kobiecej wrażliwości muszą się nim opiekować. Uczyła, że człowiek Żyjący z innymi ludźmi musi równie pilnie baczyć na ich dobro I... Szczegó1nie muszą. poświęcać się dla mężczyzn pozbawionych daru rodzenia nowego życia, których było mniej niż walecznych kobiet i dlatego ciągle musiały ich wzmacniać swoją bezdenną energią, by byli silni i odważni...
I stało się... Najpierw rozgniewany bóg Ha1n mocno dmuchnął wiatrem, aż drzewa wygięły się w głębokim ukłonie do samej ziemi. Potem odpowiedział mu bóg Taran rzucając gromami na wszystkie strony. Rozhuczały się góry zwielokrotnionym echem niosące odgłosy gromów, jakby pioruny biły ze wszystkich stron. Słychać było przerażający trzask konających drzew ugodzonych gromem i rozsadzanych przez parującą. wodę, oraz trzask kruszonych skał i hurkot spadających kamieni... Wszystko waliło się w jakąś czarną. przerażającą. pustkę ziejącą. ogniem i hukiem... Nagle ulewa zmieniła się w zawieję. Mokry śnieg niesiony silnym wiatrem, natychmiast zakleił wszystko dookoła...
Kiedy minął gniew bogów, w oślepiających promieniach słońca ostre zębatki szczytów okryte lodową i śnieżną zbroją, rozpływały błękit nieba. Zaległa bezbrzeŹt1a pustka przytłaczająca martwotą. i ciszą.. Jak szept modlitwy słychać cichy chrzęst lodu spadającego z turni i szmer śnieżnych drobin przesuwanych wiatrem w granitowych łożyskach żlebów i potoków... Jedynie wiatr szerokim skrzydłem przelatywał ponad dnem doliny, strzepywał śnieg z gałęzi drzew i wzbijał śnieżne tumany unoszone ku wyniosłym wierchom... I biada temu kto zakłócił by spokój. Jeśli go lawina nie porwie, zamieć nie powali, to mgły białe omamią i będą wodzić w kółko dopóki nie padnie, a mróz lodowatymi palcami go udusi, lub w mroźnej siąpawicy przykuje do ściany na powolne konanie...
Serce Melo biło coraz słabiej) bolały spracowane ręce) słabość przenikała starcze ciało. Masi dotykiem dłoni wyczuwała złe moce które zawładnęły jego ciałem i nie chciały go opuścić. Zaciekle walczyły z duchami życia aż ciałem śpiącego wstrząsały potężne dreszcze i całe jego ciało trzęsło się jak galareta.
- Wielka matko wszystkich ludzi spraw) by boska Hima uzdrowicielka zmyła natrętne duchy śmierci ze starczego ciała, by mogło do niego powrócić życie...
Relu poszedł do wnętrza ziemi ~po krople skalnego potu by ożywiły starca. Światło bogini wiodło go ciemnymi korytarzami którymi nikt jeszcze nie szedł. Samotnie przeciskał się przez skalne szczeliny i tajemne przejścia... Światło wiodło go wąskimi półkami wiszącymi wysoko nad budzącymi strach podziemnymi przepaściami. lub pod strugarni wody z podziemnego wodospadu lejącego się do podziemnego morza... Mijał wielkie sale pełne przerażających stworów, zaklętych w skalnych nawisach czy wyłaniających się z ciemnych zakamarków. Zamarł z przerażenia kiedy dotarł do ogromnej sali. W dole była wielka dziura ziejąca płonącą fontanną... Płonąca skała rozlewała się wokół i spływała z powrotem do płonącej dziury) skąd rozchodził się piekielny smród palonej siarki.
- Odważny wojowniku - usłyszał ściszony kobiecy głos - nie obawiaj się tego ognia. Jesteś pod moją opieką i nic złego. tobie się nie stanie... Zejdź niżej i zaczerpnij ze ściany krople skalnego potu które ożywią starca Melo...
Relu zgarnął lepką maź do skórzanego woreczka wrzucił do torby i nagle oszołomiony dymem osunął się na ziemię. Ujrzał boską postać o wielkich piersiach, szerokich biodrach i dużym brzuchu kołyszącym nowe życie, która stała na mocnych nogach, a wydatne wargi skrywały wejście do niewyczerpanego źródła bezdennej energii. boskiej energii miłości i życia...
- Nie obawiaj się człowieku który opanowałeś strach i stałeś się twardy jak skała. Dowiodłeś swojej wielkiej miłości do Wielkiej Bogini i ludzi - świetlista postać pochyliła się nad Relu. - Będziesz boskim szamanem, wypełnionym boską mocą posłańcem, pośrednikiem pomiędzy światami bogów i ludzi...
Relu zapadł w głęboki sen. poczuł lekkość ciała i jak: czarne ptaszysko uniósł się gdzieś wysoko w ciemnościach... Po jakimś czasie poczuł powracającą świadomość, usłyszał szum podziemnego potoku... Ujrzał leżące na ziemi płonące łuczywo rozświet1ąiące mrok korytarza... Narodził się plemienny szaman...
Szybko poszedł do wielkiej sali gdzie oddał Masi woreczek z gorącymi kroplami skalnego potu i pośpieszył do sanktuarium które stworzył Melo i powierzył jego opiece. Ukląkł przed zaklętym w kamiennej figurce wizerunkiem Wielkiej Macierzy) kobiety o ogromnych piersiach szerokich biodrach i dużym brzemiennym brzuchu jak kolebka niezliczonych dzieci które wydała na świat i wykarmiła dużymi piersiami, pulsującymi na przemian mlekiem i krwią. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej matczyne oczy) pełne miłosnej rozkoszy i morderczej żądzy, pani życia, miłości i śmierci... Zatopił się w modlitwie...
Kiedy mieszkańcy podziemnego świata zebrali się na wieczorną modlitwę, powstał z klęczek i gestem wskazał, aby przynieść tragi z Melo. Przywdział białą owczą skórę, a na głowie uwiązał barani łeb z potężnymi rogami zwiniętymi jak muszla ślimaka, aby czerpać nadprzyrodzoną moc potrzebną do uzdrawiania. Przy dłoniach i stopach przywiązał kościane grzechotki. .. Wziął naręcze cetyny i łamiąc gałązki rzucał je na ziemię zakreślając duży krąg wokół leżącego na tragach Melo. Kiedy rozległ się głuchy dźwięk trąbit wydłubanych z żerdzi i piskliwe dźwięki grane na kościanych fujarkach przerywane głuchym dudnieniem bębna z wydrążonej kłody obciągniętej zwierzęcą skór~ posypał cetynę proszkiem i podpalił płonącą żagwią z ogniska. W górę buchnął gęsty i duszący dym.
- Oooohhl... Aaaaahhl... Onunmml... Ooooohhl... Aaaaahhl... - niczym kojący szum potoku wzdychały podniecone dymem i muzyką kobiety.
- To nie ja będę uzdrawiać, jestem tylko narzędziem w rękach Wielkiej Macierzy - wyjaśnił unosząc dłonie. - Jestem tylko skromnym wybrańcem pomostem pomiędzy światem żywych i umarłych światem bogów i ludzi...
Odurzony dymem Relu padł na ziemię, zamknął oczy i pogrążył się w rozmowie z Wielką Boginią. Przez zaciśnięte usta Relu zaczęły wydobywać się niezrozumiałe, straszliwe brzmiące słowa... Przez zamknięte oczy ujrzał wnętrze Melo ogarnięte chorobą które miał uzdrowić. Poderwał się nagle i nad głową zakręcił włócznią odpędzając złe moce, i zawirował w tańcu który oczyszczał ciało. Ulatywał świadomością do świata bogów. Kościanymi grzechotkami wybijał jednostajny rytm na skalnej posadzce. wykrzykiwał niezrozumiałe dla ludzi strasznie brzmiące słowa... Wirując w tańcu wpadł w żar ogniska. a w jego ustach pojawiła się krew... Upadł na ziemię i przywarł ustami do brzucha leżącego w bezruchu starca. Zaczął ssać, aż z jego ust wydobywała się podbarwiona krwią ślina... Nagle poderwał się,' wypluł zakrwawiony kawałek mięsa i znacząco wskazał na niego włócznią, nadział go na kamienny grot i wrzucił do ogniska. Ukląkł obok pogrążonego we śnie starca i gładził bezwładne ciało. zbierając z niego złe moce powodujące chorobę. W końcu upadł nieprzytomny, a z jego ust płynęła spieniona krew i plwociny zmieszane z przejętymi od Melo mocarni które powodowały chorobę... A starzec budząc zdumienie zebranych, obudził się z wiedniowego snu i jakby nic się nie wydarzyło, powstał z tragów na których leżał, okrył się włochatą skórą i poprosił o podanie mu łyka wody...
Masi podeszła do Relu, odwiązała barani łeb z jego głowy i rzemień spinający baranią skórę, którą był okryty... Relu odetc1mął głęboko...
- Radujmy się... - zawołała Masi wznosząc ręce do góry.
Nagle rozległ się głuchy dźwięk trąbit i dudnienie bębna.
- Usa!.. Usa!... Usa!.. - dziki okrzyk radości odbił się echem pośród zakamarków ska1nych podziemnego Edenu. - Usa!.. Usa!... Usa!.. Rytmiczne uderzenia bębna. zapach ogniska. śpiewy wprowadziły bardziej świąteczny nastrój. Kilka kobiet o ciałach pomalowanych czerwoną glinką gdyż czerwone ciało kobiety symbolizowało otwartość i poświęcenie się dla innych, podeszło w pobliże ognia i zaczęły rytmicznie przebierać nogami.
- Uaau!.. Uaau!.. Uaau!.. A wowL.. A wow!.. A wow!..
Dołączyli do nich pozostali i unosząc ręce do góry wznosili radosne okrzyki, utworzyli okrąg wokół ogniska. W coraz większym transie chodzili wokół ogniska. radośni i szczęś1iwi gibając się na boki w rytmie uderzeń bębna ,śpiewali unosząc ręce przy każdym kroku - Ałoło!... Ałoło!... Ałoło!... Ałoło!...


powrót do spisu treści


    Jarosław Andrasiewicz

* * *

        tkwiąc w apoteozie
        własnego nieszczęścia
        stajesz się przestraszonym
        ślimakiem
         
        wyjdź
        pokaż rogi
        złap za rogi
        świat
         
        i nie bój się
        że spotkasz tylko
        skorupy obojętności
          
         

         

        Gdy umierał MK


         
        Gdy umierał Mały Książę
        niebo nad Korsyką
        miało kolor lazuru
         
        A ówcześni Królowie nosili mundury oraz wąsy
        i deportowali poddanych za druty cierniowych obozów
        Próżni podpisywali folkslisty i kolaboracyjne układy 
        Pijacy szukali zapomnienia w manierkach ze spirytusem
        wśród ulubionych drinków (75 ml ginu Seagram"s
        plus 15 ml Extra Dry Vermouth) i szklankach samogonu
        Bankierzy zacierali ręce chowając do skrytek depozytowych
        złote zęby przesłane wprost z Oświęcimia
        Latarnicy pracowali bezwolnie i biernie by zabić pustkę
        niepewnego jutra
        Geografowie odkrywali cieśniny dla podwodnych łodzi
        i wzgórza w zasięgu czołgowych peryskopów
         
        Gdy umierał de Saint-Exupéry
        Niebo nad Korsyką
        miało kolor lazuru
         
        Ilu jeszcze poetów musi umrzeć
        Aby ich czytano?
        - Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki...
        Jednak rzeczny muł jest niezmienny


 

***

          Ty
          który inkrustujesz
          każdą wypowiedź
          sloganem "sprawny inaczej"
          powiedz jak odnaleźć
          dziesięciogroszówkę
          (upuszczoną w terminalu gdy czekałem na światło)
          bez upokarzającego
          padania na kolana?


powrót do spisu treści


Bożena Jankowska

Pewnego razu nad pewną rzeką

- Gdzie tak pędzisz Teresko! - Nie słyszała.
Pokonywała schody po trzy, po cztery, zrzucając z siebie sukienkę. W stroju kąpielowym przebiegła ulicę i z rozpędem wskoczyła do wody. W przeźroczystej toni kanału widziała rozpaczliwie machające ręce. Podpłynęła i po kilku sekundach siedziała nad chłopcem chudym, jak ona, tylko trochę mniejszym.
- Miałeś szczęście smarkaczu, że spojrzałam przez okno - mruknęła.
- Kurcz mnie chwycił - wyszeptał cichutko.
 
Jestem na ulicy Bronikowskiego. Z piskiem opon przejechał samochód. W kanale nikt się nie kąpie. Na skarpie pełno śmieci. Wracam na przystanek przy Koronowskiej. Z autobusu patrzę na mijane ulice.
- Tereska! Dlaczego ona nie wsiada? - Spoglądam na jej dziecięco - dorosłą twarz i przerażone oczy. - Nur fur Deutsche! - I pobiegła Czarną Drogą w stronę dworca.
Wysiadam na Rondzie Grunwaldzkim. Ponad dachami strzelista wieża kościoła Świętej Trójcy. Przechodzę nad Brdą i po "kocich łbach" idę na Wyspę Młyńską.

      Rzeko kochana
      otwierasz swe ramiona
      i jak dobra matka
      obejmujesz miasto,
      nasze dziś i czas co skonał.
       
      W nurtach twych
      ginie czerwień krwawej niedzieli.
      Łzy sierot wchłaniasz jak gąbka.
      Spijasz wszelkie ścieki
      i szept namiętny i rozpacz.

 
Mijam gołębie na Starym Rynku i stoliki znad których unoszą się opary piwa. Zewsząd dobiega słowo "k...a" odmieniane w różnych konfiguracjach i tonacjach. Dźwięczą fanfary. To Mistrz Twardowski pojawił się w oknie. Niechcąco ktoś mnie popycha, ale co to?
- Schnell! Schnell! - Czarne mundury, stuk czarnych, lśniących oficerek.
- Raus! -
W tłumie, Tereska. Z ruchu jej warg odczytuję: - uciekaj, tam stać nie wolno -.
 
      Rzeko moja
      w twych wodach, jak w lustrze
      przeglądają się wioski
      i miasta.
      Partyzanckie losy smutne
      i nadzieja
      co nigdy nie zgasła.

 
Na Placu Piastowskim ruch, gwar. W wąskich przejściach procesja oglądających, kupujących. Nad straganami, pełnych towarów króluje neobarokowa kopuła kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Wewnątrz świątyni spokój. Od czasu do czasu ktoś cichutko wchodzi, wychodzi. W ołtarzu głównym namalowany przez Mariana Faczyńskiego w 1932 roku, obraz Serca Pana Jezusa. Przed nim klęczy dziewczynka ubrana w płaszcz z worka. Jej wąskie ramiona z trudem odchylają się do tyłu. Tkwi tak już bardzo długo. - Zasnęła? - Nagle podnosi się ciężko i stukając drewniakami, wolno idzie w stronę drzwi.
- Teresko! Spójrz na mnie! - Ale ona mija mnie obojętnie. Z jej poranionych pięt sączy się krew, a w promieniu słońca lśnią rubiny rozsypane na kościelnej posadzce.
 
      W dobroci Twojego Serca
      umiera nasza udręka.
      Rodzi się cicho nadzieja
      z ofiary krwi i chleba.

 
Kurt Piost. Feuerversicherung.
W górę i w dół, w górę i w dół. Przez wiele godzin. Latem, jesienią, zimą i wiosną.
- Po pracy, pójdziesz posprzątać dom. Jutro Boże Narodzenie, a teraz pompuj równo! -
Z policzków zwisają sople lodu. Zewsząd dobiega: - stille Nacht, heilige Nacht-. Drzewa pękają od mrozu. Przez zaspy śniegu brnie dziewczynka.
- Do domu, do domu - pochlipuje cichutko.
 
Miasto rozświetlone kolorowo. Mrugają gwiazdy i choinki. Wystawy sklepów pulsują roziskrzonymi łańcuchami. -Wesołych Świąt! - Dzwonią dzwony choć to środek nocy. Wigilia. Zabrakło śniegu, ale i tak jest radośnie, świątecznie, rodzinnie. Szkoda, że tylko przez chwilę.
 
      Brdo moja
      płyniesz leniwie.
      W twych wodach i spichrze i poczta.
      Wsłuchujesz się w tę noc chciwie,
      jak ta pod mostem postać.

 
Już dawno po godzinie policyjnej. Ciszę zakłócają pociągi jadące na Wschód i od czasu do czasu głuchy warkot samolotów. W pokoju rozlega się cichutki chrobot.
- Myszy? Jeszcze one tu potrzebne - mruczy Tereska i mocniej otula się pierzyną. Chrobot jednak robi się coraz bardziej natrętny. Dobiega jakby spod drzwi. Tereska zła, że musi wyjść z ciepłego łóżka, na palcach podbiega w tamtym kierunku. Bezgłośnie otwiera drzwi i - w jej gardle zamiera krzyk.
- Nie bój się - bardziej czuje niż słyszy, - to ja, Stefa.-
Tereska obejmuje przemarznięte kości, na których zwisają strzępy pasiaka i unosząc je, wchodzi do kuchni. W piecu żarzy się jeszcze trochę węgla. Wrzuca do niego łachmany Stefki, dokłada trochę drzewa i wstawia garnek z wodą. Przerażona patrzy na ochłap ludzki. Delikatnie okrywa szkielet kobiety kocem, podaje jej czarny, gliniasty kawał chleba i wrzątkiem zalewa rumianek. W kuchni robi się ciepło.
- Mówili, że w Tczewie zamordowało ciebie Gestapo - zwraca się do kuzynki, którą po ogoleniu i wydezynfekowaniu ostrożnie myje w balii.
- Nie, wywieźli do Ravensbruck. Uciekłam.-
 
Styczeń w tym roku wyjątkowo ciepły i wietrzny. W mieszkaniu wesoły gwar, zabawa, konkursy. Najwięcej emocji wzbudza karaoke. Bawimy się my, dorośli i dzieci. Po kolacji śpiewamy wspólnie kolędy i piosenki biesiadne. Dzieciaki trochę już zmęczone otworzyły szafę i w niej poszukały dla siebie azylu.
 
U Tereski święto. Przyszły koleżanki. Każda przyniosła trochę cukru i margaryny.
Do skrytki w szafie dochodzi cichutki śpiew: - Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy - i zapach smażonego cukru.
 
Od murów gotyckiej Fary, przez spichrze nad Brdą, po kościół Klarysek, niesie się rock. Młodzież z puszkami po raz kolejny kwestuje na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Całe Stare Miasto rozbrzmiewa muzyką, śpiewem, zabawą. Od czasu do czasu z głośników chrapliwy głos prowadzącego koncert wykrzykuje:
- Gramy do końca świata i jeden dzień dłużej! -
 
      Brdą płynie wodny tramwaj.
      Jestem w młodym winie skąpana.
      W styczniu maj zakwitł od rana
      i rozpala swym żarem
      serca duże i małe.

 
- Gdzie tak pędzisz Teresko!? -
- Niemcy uciekają! - Odkrzyknęła i pofrunęła na niewidzialnych skrzydłach w stronę ulicy Grunwaldzkiej. Szosą na Szczecin jechały ciężarówki. Poboczem, od czasu do czasu przemykały konwoje niemieckich żołnierzy uzbrojonych po zęby. Teresce serce pękało z radości.
- Nareszcie! Nareszcie! -
Stała na skraju drogi. Jej błękitne oczy iskrzyły. Warkocze falowały jak kłosy na wietrze, a policzki płonęły od mrozu i emocji. Wyglądała, jak mały kawałek pola z dojrzewającym zbożem, w którym już kwitną chabry i maki.
Jej uwagę przykuła jedna z ciężarówek, do której przywiązany był, odwrócony do góry nogami, wielki stół. Na stole załadowanym różnymi workami i pierzynami, siedziała gruba Niemka. Gdy ciężarówka wjeżdżała w śnieżne koleiny - stół podskakiwał, a wraz z nim podrygiwała przedstawicielka najczystszej rasy świata.
Widok był tak komiczny, że Tereska po raz pierwszy od wielu lat zaczęła się śmiać głośno, coraz głośniej, jeszcze głośniej. Nagle do jej uszu dobiegł charakterystyczny, metalowy trzask odbezpieczanego karabinu maszynowego... .
 
      Unosisz na falach
      miasta brzemię.
      Niejeden człowiek
      w twe wody wypłakał
      rozpacz, powierzył nadzieję,
      a ty, Brdo kochana
      Wiśle oddajesz
      co w tobie płynie
      od źródła po ujście,
      do końca świata,
      a może dłużej?...

 
Wracam do domu na Osową Górę. W lesie po lewej i po prawej stronie szosy krzyże, obojętnie mijane przez pędzące z piskiem opon samochody. To symbole najnowszej historii mojego, twojego, naszego miasta. Dzieciom okupacyjnej Bydgoszczy nikt krzyża nie postawił, a szkoda... .
 
Dałeś mi Boże kolejny świt
i dziecka śmiech i słońca blask.
Prowadź więc proszę nad nocy brzeg,
przez ból i łzy, nawet pod wiatr.
 
A gdy znów wstanie następny dzień
zamglony, szary, zmęczony nocą -
Ty go rozjaśnisz krzyżem cierpienia
i pójdę z ufnością nie pytając już, po co? ...


powrót do spisu treści


Marek Bromnik

Modlitwa


 

          Gdy co wieczór do Ciebie przychodzę
          By pogadać o tym i owym
          Częstujesz mnie herbatą
          Gorącą o smaku jaśminowym...
          Ty zapatrzony we mnie otwierasz swoje serce
          A ja wylewam me smutki
          Codziennie więcej i więcej...
          I tylko mam nadzieję ufając Ci bez końca,
          że kiedy przyjdę znowu
          To będzie czekać
          na mnie
          herbata jaśminowa gorąca...

Marzenia

 
          Chciałbym kiedyś przejść przez most
          Tęczą malowany
          Chciałbym kiedyś dotknąć prawdy
          ulotnej jak mgła o świcie
          Chciałbym się nie bać płakać
          jak skarcone dziecko klęczące na grochu
          Chciałbym ujrzeć blask Twoich oczu
          kiedy mówisz kocham
          Chciałbym trzymać Cię za rękę
          kiedy odchodzisz w nicość
          Chciałbym spojrzeć za siebie
          I nie dostać kamieniem...
          Chciałbym żyć naprawdę...
          lecz nie wiem czy nie chcę za dużo...?!

 

Bez tytułu

 
          ... Czy moja choroba to Twój
          pocałunek Panie Boże?
          Czy trąd duszy
          który odziedziczyłem
          Dlaczego mnie dotykasz swym światłem
          Kiedy wkoło tylu ślepców
          Dlaczego każesz mi wierzyć
          Że śmierć Twoja daje nadzieję
           
          Dlaczego bije się w piersi
          Kiedy staję przed Tobą
          i nie odwracam plecami
          Gdy inni plują Ci w twarz
          Powiedz dlaczego?
          Zapytałbym o więcej
          Lecz nie wiem czy zdążę
          usłyszeć odpowiedź...


powrót do spisu treści


Piotr Stanisław Król

KRZYŚ

Marek był zdolnym, dobrze zapowiadającym się dzieckiem. Rodzice byli z niego bardzo dumni. Zapewniali mu wszelkie warunki rozwoju, wysłali do najlepszej szkoły, na kursy językowe. Gdy miał dwanaście lat przyszedł na świat braciszek. Marek był strasznie dumny, wszystkim dookoła o tym rozpowiadał i snuł marzenia, jak to będzie go uczył kopać piłkę, jak pójdą w tylko jemu znane miejsce nad rzeką, gdzie najlepiej biorą ryby.
Gdy przyszedł do szpitala, zobaczył na korytarzu ojca. Obok stał lekarz w białym kitlu i coś do niego mówił. Gdy podszedł bliżej, usłyszał - Niech pan mi wierzy, to nie ma sensu, lepiej go oddać do specjalistycznej placówki. Nie dacie sobie państwo rady. Gdy wracali do domu, ojciec nic nie mówił. Płakał.
Po dwóch tygodniach wróciła mama. Bez braciszka. Płakała przez cały czas. Pytał, co się stało. Rodzice powtarzali, że braciszek na razie pozostanie w szpitalu, bo są jakieś komplikacje i żeby się nie denerwował, bo najważniejsza jest jego nauka. Był dużym, mądrym chłopcem. Nie chciał zadręczać pytaniami zrozpaczonych rodziców, którzy z jakiś powodów starali się odsunąć od niego złe wiadomości. Przykryli go szklanym, ochronnym kloszem. Uważali, że tak będzie dla niego lepiej. On tak nie uważał.
Pewnego dnia nie poszedł do szkoły. W tajemnicy przed rodzicami udał się do szpitala. Odnalazł lekarza, którego widział wcześniej z ojcem. Rozmowa trwała długo. Bardzo długo. Wieczność.
Wrócił do domu późnym wieczorem. Usiadł obok milczących rodziców i powiedział - Kocham Krzysia, jest moim bratem i chcę by tutaj z nami był. Gdy rodzice gorąco zaprotestowali, on odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Kilka tygodni później Marek na własnych rękach wniósł braciszka przez próg domu. Rodzice myśleli, że po jakimś czasie sam się przekona, że to nie ma sensu. Krzysiem zaopiekują się wyspecjalizowane służby, a oni Markiem, który przecież tak dobrze się zapowiada. Bo przecież, czy jest w ludzkich siłach wytrzymać z dzieckiem, które nie widzi, nie słyszy, jest na wpół sparaliżowane i prawdopodobnie nie przeżyje nawet pięciu lat? Czy warto poświęcać na to swój czas i energię?
 
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Rodzice wciąż wierzyli, że Marek w końcu zrezygnuje. Przecież jest taki zdolny. Musi się uczyć, pracować nad sobą, przed nim życie.
Marek pokochał Krzysia całym sercem. Każdą wolną chwilę spędzał przy nim. Przewijał, mył, karmił. Opowiadał, co w szkole, jak pobił się z kolegą z podwórka, bo nazwał go głupią siostrą miłosierdzia. Gdy mama zwracała mu uwagę, że na próżno mówi, bo Krzyś przecież nie słyszy, gwałtownie protestował - Krzyś może nie słyszy, ale pragnie słuchać, rozumiesz mamo? Nie rozumiała.
Wciąż czekał. Wiedział, że choroba braciszka jest nieuleczalna. Że nie ma żadnych szans. Łudził się, że znajdzie się jakiś cudowny lek. Potem i on stracił nadzieję. Czekał tylko na jedną, jedyną rzecz - uśmiech brata. Tak bardzo chciał zobaczyć jego radosną buzię. Czekał na próżno.
Wszyscy wokół: rodzice, nauczyciele, koleżanki i koledzy powtarzali wciąż to samo: to nie ma sensu. Zamykał się w sobie i coraz więcej czasu poświęcał Krzysiowi. Kosztem były kłopoty w szkole, coraz mniejsze grono przyjaciół, brak zrozumienia, a czasem wręcz wrogość. W tym swoim poświęceniu był przecież taki inny, taki nieracjonalny, nieżyciowy.
 
Mijały lata. Pięć, dziesięć, piętnaście. Wbrew zapowiedziom lekarzy, Krzyś wciąż żył. Może trzymała go przy życiu miłość brata? Rodzice odeszli wcześniej. Tragiczny wypadek samochodowy. Do końca nie mogli zrozumieć decyzji i determinacji Marka. Gdy zdarzyło się to nieszczęście był na drugim roku studiów. Brak pieniędzy zmusił go do podjęcia pracy i porzucenia nauki. Profesor, który wiązał z nim wielkie nadzieje, długo z Markiem rozmawiał. O sensie, a właściwie braku sensu, w tym jego uporze i determinacji w opiece nad kalekim bratem. Przecież jest taki zdolny, tyle może jeszcze w życiu osiągnąć. Musi tylko całkowicie poświęcić się nauce. Stypendium zagraniczne czeka już tylko na podpis dziekana. Marek zapytał: - A kto zaopiekuje się Krzysiem? Mądry, stary profesor nie odpowiedział. Racjonalna nauka nie znała odpowiedzi na tak trudne problemy, przed jakimi musiał na co dzień stawać jego ulubiony student.
 
W wieku 18 lat Krzyś zmarł. Nie uśmiechnął się do samego końca, choć tak bardzo czekał na to brat. Gdy wrócił do pustego domu, przez krótką chwilę przeszła mu przez głowę myśl - czy to miało sens? To było pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie zadawał sobie tego pytania. Zadawali go za to nieustannie wszyscy wokół.
 
Jakoś ułożył sobie życie. Ożenił się. Skończył nawet wieczorowo studia. Na zrobienie kariery było już za późno. Niewielka pensja nauczycielska, małe mieszkanko i coraz częstsze kłótnie z żoną o brak pieniędzy, że zmarnował sobie życie, że jego koledzy zaszli tak daleko, a on przecież mógł tak wiele osiągnąć, taki był zdolny. Podczas kolejnej awantury żona zdjęła ze ściany zdjęcie Krzysia i rzuciła w kąt pokoju. Stłukło się szkło, połamała ramka. Następnego dnia na nowo oprawione zdjęcie powróciło na swoje miejsce na ścianie. Żona wyszła. Nie wróciła już nigdy. Odchodząc powiedziała: - Twoja miłość do brata zniszczyła nie tylko nasz związek, ona zniszczyła przede wszystkim całe twoje życie. Wtedy po raz drugi przyszła ta myśl - może jest w tym racja, może nie miało to sensu? Trwało to tylko przez moment.
 
Ciężko zapadł na zdrowiu około pięćdziesiątki. Lekarze długo zmagali się z jego chorobą. On jednak nie walczył. W końcu usłyszał od jednego z nich - Dlaczego pan nam nie pomaga? My robimy wszystko, co możliwe. Ale pan musi nam pomóc, pan musi chcieć żyć! Odpowiedział - A dla kogo mam żyć panie doktorze?
- Nie ma pan nikogo bliskiego? Dzieci, rodzice, żona...
- Nie, nie mam. Widzi pan to zdjęcie - wskazał ręką na fotografię postawioną na szpitalnej szafce - to jest Krzyś. Gdyby żył, moje życie miałoby sens...
Lekarz przez dłuższą chwilę przyglądał się skurczonej, schorowanej sylwetce chłopca na fotografii. Był medykiem, szybko, fachowo ocenił jego stan. Spojrzał na Marka, chciał go o coś zapytać, ale jego pacjent miał zamknięte oczy. Odwrócił się i wyszedł bardzo cicho zamykając za sobą drzwi.
 
Miesiąc później Marek odszedł. Podobno przed samą śmiercią promieniał radością i powtarzał - Krzysiu, ty się śmiejesz! Kochany łobuzie, ty się śmiejesz!


powrót do spisu treści


Genowefa Cygara

Wieczór

            Słońce na ziemi
            Z ciepłych promieni
            uplotło mięciutki dywan,
            Po którym ona,
            Noc rozgwieżdżona
            Na dnia spotkanie przybyła...
            I kiedy ludzie
            Po dziennym trudzie
            w swych domach odpoczywali,
            Oni przez moment,
            Jak sny zgubione,
            Okruchy szczęścia chwytali...
            Lecz już po chwili
            Osobno byli,
            Bo odszedł dzień w ciepłych blaskach,
            A noc została,
            W łez gwiazdach cała,
            Czekając nadejścia brzasku...
            Teraz się snuje
            I wypatruje
            Jasności, która oznacza
            Moment już bliski,
            gdy znowu wszystko
            na krótką chwilę powraca...
            I tak codziennie -
            Zawsze, niezmiennie -
            Trwa ta niedoszła ich miłość...
            Bo nie ma mocy,
            Która dzień z nocą
            Na wieki by połączyła...
             


             
            XXI wiek

             
            Maleńka rączka w czyjejś dużej dłoni
            I świat zamknięty w czterech ścianach domu.
            I nagle seria z nienawistnej broni
            I krzyk, któremu nic nie może pomóc...
            Ogromna rozpacz w malutkim serduszku,
            A zamiast domu wypalone ściany...
            Nie ma nikogo, kto by w małe uszko
            Powiedział" "kocham" - bo nie ma już mamy...
            Choć tylu ludzi jest przy nim, nie umie
            Śmiać się i cieszyć obecnością bliskich... Bo najważniejszych ludzi w wielkim tłumie
            Już nie odnajdzie... Bo jest już po wszystkim...
            Bo jest po domu, po życiu, radości...
            Bo świat mu niesie tylko smutek wielki...
            A ludzie z bronią nie niosą miłości,
            Lecz żal i rozpacz... Ból i łez kropelki...
             
            A tu, gdzie spokój pozorny panuje -
            I gdzie podobno jest tyle miłości,
            Tak wielu ludziom jej właśnie brakuje,
            I tylu, w tłumie, żyje w samotności...
             


             
            Kieliszek wina

             
            Maleńkie i drżące jezioro
            Zamknięte w krysztale kieliszka...
            Znów płonie purpurą wieczoru,
            Jak słońca rubiny przejrzystą.
            Na szczęście grosz wrzucę do wina,
            By na dnie je zbierał z kropelek...
            A może, gdy wieczór przeminie,
            To szczęście z kimś bliskim podzielę???
            I może, gdy dna sięgnie pustka,
            Błyszcząca niewielka moneta
            Uśmiechem rozjaśni mi usta,
            A szczęście mnie weźmie daleko
            Od smutków, od żalu i lęku?
            Od tego, co łzami się kończy?...
            I będę światełkiem maleńkim,
            Co gwiazdą rozjaśni Ci oczy?...


powrót do spisu treści



powrót do spisu treści



powrót do spisu treści


GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska