30-336 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
tel./fax 267-00-99
konto : ING Bank Śląski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890

strona główna Kwartalnik


 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 4(28) 2006
 

Na okładce : Michalina Czurakowska
"Zaczarowany sad" - pastel 59x42

Bardzo młode osoby


 
Już w statucie Fundacji, w 1991 roku założono, że jej działalność we wszelkich przewidywanych formach będzie adresowana do wszystkich osób niepełnosprawnych, bez względu na stopień i rodzaj schorzenia, bez względu na wykształcenie, płeć oraz wiek. I rzeczywiście, piętnaście lat istnienia Fundacji wydatnie ukazało, że z deklaracji tych w pełni się wywiązuje. Młodzi ludzie stanowią znaczną część twórców, a także "konsumentów" sztuki.
Najdobitniej świadczą o tym konkursy Międzynarodowych Biennale Sztuk Plastycznych, w których wyodrębniono kategorię wiekową dzieci i młodzieży. Do tej pory najczęściej inauguracja Biennale odbywała się w samo południe... 1 czerwca, czyli w Dniu Dziecka! Młodociani laureaci i uczestnicy konkursu byli honorowani w szczególny sposób, bowiem obok nagród regulaminowych, obdarowywano ich dodatkowymi upominkami rzeczowymi, a także możliwością zwiedzenia Krakowa, Wieliczki oraz innych atrakcyjnych miejsc, jakich nie brak w Małopolsce. A młodzi i bardzo młodzi ludzie przybywali nie tylko z całej Polski, ale choćby z pobliskiej Słowacji, i to niekiedy całymi autokarami!
Ponadto, w okresie bliskiej współpracy Fundacji z profesorem Wiktorem Zinem, kiedy to między innymi utworzono wspólnie z Politechniką Krakowską Studium Wiedzy o Sztuce dla Niepełnosprawnych doszło do znamiennej inicjatywy Profesora. Otóż On, zafascynowany twórczością młodych artystów, kilkoro z nich objął swoją opieką.
Wiele panien i młodzieńców ma w życiu okres twórczy literacko, wyrażający się pisaniem pamiętników, dzienników (współcześnie - blogów), a także ...poezji. I zdarza się, że utwory te zamiast do szuflady wędrują na konkurs literacki.
Od kilku lat przy Fundacji pod artystyczną opieką Sławy Bednarczyk działa grupa teatralna Stańczyk. Oczywiście, nie brak w niej młodocianych aktorów.
Tym razem chcemy dodatkowo uhonorować dzieci i młodzież i zaprezentować ich dokonania artystyczne w numerze specjalnym. I to nie z okazji Dnia Dziecka, może bardziej z powodu Gwiazdki i Nowego Roku. Ale przede wszystkim dlatego, by szeroki krąg Czytelników zobaczył efekty pracy artystycznej: ile w niej świeżości, spontaniczności, szczerości i swobody nie skrępowanej kanonami akademickimi. A przy tym wiele z nich zaskakuje swą dojrzałością. I jakże często "nabierają" się na to nawet sami jurorzy, którzy dopiero po ujawnieniu danych personalnych twórcy, ze zdumieniem uświadamiają sobie, że jest on młodym, bardzo młodym człowiekiem. Zobaczmy sami! Redaktor

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Judyta Nowogórska - Czarodziejscy Wojownicy i Władca Planety Hidlettar
Joanna Jodłowska - Historia o królu Omnesie

LISTY

Galeria kwartalnika -


Judyta Nowogórska

Czarodziejscy Wojownicy i Władca Planety Hidlettar

Rozdział 1
 
TRENING

Gdzieś daleko w przestrzeni kosmicznej znajdowała się duża planeta Czarvo, która miała czerwoną skorupę porosłą najdziwniejszą roślinnością. Góry i skały były na niej o pięć razy wyższe od gór na Ziemi. W dużych jeziorach pływało pełno ryb. Żyły tam także psy, koty i inne zwierzęta, które przystosowały się do życia na tej planecie. Na Czarvo występowały tylko trzy pory roku: wiosna, lato i jesień. Wiosną i latem było pięknie i ciepło. Od czasu do czasu padał deszcz. Jesienią często wiał zimny wiatr, ale nigdy nie sypał śnieg. Mieszkańcy planety nazywali siebie Czarvonianami, a najwięcej z nich mieszkało w olbrzymiej stolicy zwanej Medinem. Ich domy były murowane i miały podłużne, wąskie, ułożone wertykalnie okna. Planeta była tak olbrzymia i piękna, że mieszkańcy wielu innych galaktyk próbowali ją podbić - zwłaszcza stolicę. Czarvonianie toczyli zacięte walki w obronie swojej ziemi i zawsze wygrywali, dzięki temu, że posiadali magiczną moc.
Jedną z takich walk była wojna z Wampirami, w której zginęło najwięcej, w historii tej galaktyki ludzi. Przywódca Wampirów, Drakula, nie litował się nad nimi. Zabijał mieszkańców planety, gdy tylko ich zobaczył. Chciał za wszelką cenę zdobyć Czarvo. Wojna ta trwała, aż pięć lat. W końcu wśród Czarvonian znalazł się dwunastoletni wybawca. Był nim niski, szczupły, o brązowych włosach i zielonych oczach - niczym niewyróżniający się od innych - Petroneusz. Chłopiec, zyskując potężną moc, pokonał wrogów swoim nowym zaklęciem zwanym Błyskawicą Śmierci. Osłabiony przez magię Drakula wraz ze swoją bandą wycofał się. Jego przeciwnik stał się sławnym Czarvonianinem we wszechświecie, a Błyskawica Śmierci bardzo popularnym zaklęciem mieszkańców planety Czarvo.
Po wojnie Petroneusz chciał naprawić wszystkie szkody. Posługując się czarami odbudował miasto, ale to było za mało. Czarvonianie bardzo cierpieli z powodu utraty swoich bliskich.
Co tu zrobić? - myślał mały zwycięzca. - Jak mam pomóc? Przecież nie ożywię ludzi czarami! To śmieszne!
Chłopiec myślał nad tym długo, aż pewnego dnia obudził się wcześnie rano z pomysłem, że mógłby stworzyć magiczny diament, spełniający co trzy lata jedno dobre życzenie. Miał bowiem nadzieję, że dzięki temu pomoże swojemu narodowi. Zaraz po śniadaniu zabrał się do pracy. Narysował na kartce projekt diamentu, a potem zaczął używać potężnych czarów. Mijały jednak lata, a diament nie był wciąż gotowy. Petroneusz założył rodzinę, dla której poświęcał dużo czasu. Po kilku szczęśliwych latach zmarła jego żona. Została mu tylko ukochana córka Rebeka, która była śliczną blondynką o niebieskich oczach. Miała bardzo wrażliwe i czułe serce. Obdarzała wszystkich sympatią. Kiedy dziewczyna dorosła, poznała przystojnego, długowłosego bruneta. Norbert był miłym i dowcipnym mężczyzną. Wkrótce Rebeka wzięła z nim ślub. Jej ojciec mógł teraz poświęcać więcej czasu na stwarzanie diamentu. Przez wiele godzin siedział zamknięty w swojej pracowni. Mało jadł, mało spał. Czarvonianie szanowali swojego wybawcę za to, co dla nich zrobił, ale uważali go za dziwaka.
Któż mógłby stworzyć coś, co ożywiłoby ofiary? - myśleli. - Bardzo zabawne. On zwariował!
Po wielu latach ciężkiej pracy, udoskonaleniach i nie przespanych nocach, stary Petroneusz uznał, że jego dzieło zostało zakończone. Diament wydawał się bardzo tajemniczy. Był duży i kolorowy w kształcie rombu. Błyszczał żółtym światłem, a w niektórych miejscach migotał złoty pył. Starzec wziął kryształ i udał się do swojej córki i jej męża.
Tymczasem do Rebeki i Norberta przyszli Szaman i Robert, którego wszyscy nazywali Robem.
- Gratulacje, braciszku - powiedział czarnowłosy Rob do Norberta, kiedy zauważył, że Rebeka spodziewa się dziecka. - Ale czemu mi tego wcześniej nie powiedziałeś?
- Myślałem, że wiesz - odparł Norbert z uśmiechem.
- Dobra, teraz to już nie jest ważne. Ważne jest, aby dziecko było silne i zdrowe.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
- Ja otworzę - powiedział grubiutki Szaman.
W progu stał Petroneusz.
- Cześć!
- Witaj, przyjacielu!
Rebeka podeszła do nich.
- Cześć... O, rany! - krzyknęła.
Szaman zrobił wielkie oczy ze zdumienia.
- Petroneuszu, czy mnie oczy nie mylą?
Norbert i Rob stanęli jak wryci.
- Ja... ja... ja... chyba śnię - wyjąkał Rob. - Nie, czegoś podobnego w życiu nie widziałem!
- Niemożliwe! - krzyknął Norbert. - Tato, nie powiesz mi, że... twoja praca została skończona?!
- Otóż to - powiedział Petroneusz. - To jest właśnie ten diament, nad którym tyle lat pracowałem.
- Jest cudowny! To jest najpiękniejszy diament, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam!
- Tak, Rebeka ma racje - przyznał Rob. - Zapewniam cię, że drugiego takiego diamentu nie było, nie ma i zapewne nie będzie.
- To oryginał! - oświadczył Norbert. - Wyobrażam sobie, jak musiałeś ciężko pracować, żeby stworzyć takie cudo!?
- Podziwiam twój wielki talent, mój drogi i uważam, że nadszedł czas, abyśmy sprawdzili, czy ten diament faktycznie może spełnić dobre życzenie? - Szaman nie ukrywał ironii w głosie.
- Racja - zgodzili się wszyscy i wyszli za nim do ogrodu.
Sławny Czarvonianin wyczarował kamień i postawił na nim diament.
- Ale jakie życzenie wypowiemy? - zapytała Rebeka.
- No właśnie - zastanawiał się Norbert. - Już wiem! Poprosimy o cukierki czekoladowo-gumowe!
Petroneusz popatrzył na niego groźnie.
- Ups! - Norbert zatkał sobie usta dłonią. - Ja tylko żartowałem, przepraszam, tato. Nie patrz tak na mnie, błagam!
Mężczyzna spojrzał na swoją córkę.
- Już wiem - rzekł i odwrócił się do diamentu. - Diamencie Życzeń, chcę, aby mój wnuk, który przyjdzie na świat, miał niezwykłą moc! Wtedy złoty pył zawirował wokół kryształu i nagle Diament Życzeń zaświecił oślepiającym blaskiem. Czarvonianie zacisnęli mocno powieki. Kolorowa moc diamentu ugodziła Rebekę w brzuch tak mocno, że skuliła się i padła na kolana. Wszyscy we wszechświecie wyczuli tę nadzwyczajną moc. Nawet ci, którzy mieszkali bardzo daleko. Jednymi z nich byli szaroskórzy mieszkańcy planety Hidlettar nazwani Hidlettarianinami.
Hidlettar była jedną z największych planet we wszechświecie. Miała czarno-niebieską skorupę i ciepły klimat. Występowała tam tylko jedna pora roku - lato. Co miesiąc padał deszcz, a od czasu do czasu pojawiały się straszliwe burze. W słoneczne dni mieszkańcy uwielbiali kąpać się w ogromnych, gorących morzach. Drzewa były tam bardzo wysokie,
a kolorowe liście dodawały im urody. Lasy wyglądały tak, jakby panowała tam wieczna jesień. Żyły w nich różne rodzaje wyjątkowo niebezpiecznych i szybko rosnących gadów. Na planecie Hidlettar dominowały miasta. Mieszkańcy mieszkali w śmiesznych domkach w kształcie kwadratów. Okna w nich były okrągłe, dachy płaskie, a kominy trójkątne. Rządy sprawował tam bardzo okrutny, choć młody, siedemnastoletni władca o imieniu Sziva. Miał ciemnoczerwone, rozczochrane włosy i tylko z jednej strony grzywka łagodnie opadała mu na czoło. Dzięki dużym, szpiczastym, odstającym uszom doskonale słyszał. Był wysoki i niezwykle silny. Sziva mordował tych, którzy buntowali się przeciwko niemu. Hidlettarianie dobrze znali swojego Pana i strasznie się go bali. Wszystko musiało się odbywać zgodnie z jego postanowieniami. Okrutnik mieszkał w cudownym, wielkim, śnieżnobiałym zamku, który miał osiemnaście wysokich wież i trzynaście wieżyczek.
Tego dnia władca siedział w wielkiej, szarej sali przy długim stole, otoczony doradcami. Zajadał swoje ulubione winogrona. W pewnej chwili do sali wpadł chudy, złotowłosy Erazm - jeden z jego sług.
- Panie Herman! - krzyknął, ciągnąc go lekko, za długą czerwoną pelerynę. - Panie, dzieje się coś strasznego! Wszyscy poczuliśmy wielką moc!
Sziva wstał i spokojnie podszedł do okna. Zobaczył tłum Hidlettarian, wpadających w panikę.
- Powiedz Brutusowi, żeby dokładnie zbadał, co się dzieje - rozkazał.
- To katastrofa! - krzyczał Erazm, do którego najwyraźniej nie dotarło, co mówił Pan. - Koniec planety Hidlettar!!!
- Zamknij się! - huknął władca, a sługa podskoczył ze strachu. - Słyszysz, co do ciebie mówię?! Kazałem ci, abyś przekazał Brutusowi, żeby dokładnie zbadał, co się dzieje!
- Tak jest!
Okrutnik zasiadł z powrotem przy stole. Wziął w garść trochę winogron i zajadał się dalej.
Największa panika ogarnęła Czarvonian. Zaniepokojony król planety Czarvo - Vildro - ruszył z wojskiem w tym kierunku, z którego poczuł moc.
W końcu diament przestał świecić i powrócił do poprzedniej postaci. Zrobiło się bardzo spokojnie.
- Już nie spełni żadnego życzenia - westchnął Rob.
- Mylisz się - powiedział Petroneusz. - Spełni, ale dopiero za trzy lata. Diament Życzeń będzie co trzy lata spełniał jedno dobre życzenie.
- Nazwałeś go Diamentem Życzeń? - zdziwił się Szaman.
- Oczywiście. A co? Coś nie tak?
- Nie, wszystko gra.
- Myślisz, że spełni się twoje życzenie, Petroneuszu? - zapytał Rob.
- Myślę, że tak. Oczywiście nie od razu. Upłynie wiele lat.
Szaman coś sobie przypomniał.
- Petri - odezwał się do przyjaciela. - Nie zapomniałeś o czymś?
- O czym miałbym zapomnieć? - zapytał sławny Czarvonianin.
- No... o tym, że miałeś ożywić Czarvonian, którzy zginęli podczas wojen.
Petroneusz klepnął się w czoło. Jego twarz poczerwieniała.
- Teraz o tym mówisz? Nie mogłeś mi wcześniej o tym przypomnieć?
- Przepraszam - powiedział nagle Norbert. - Może by panowie tak łaskawie przestali gadać i sprawdzili, co wokół nich się dzieje. Wszyscy odwrócili się.
Norbert próbował pomóc Rebece wstać. Ona zaś wciąż siedziała skulona. Nadal czuła potworny ból, a chwilę później straciła przytomność.
Trójka Czarvonian podbiegła do niej i pomogła Norbertowi zanieść jego małżonkę do domu. Rob otworzył drzwi do purpurowego salonu i razem z bratem położył Rebekę na kanapie.
Petroneusz usiadł na krześle obok swojej córki i spojrzał na nią.
- Nic jej nie będzie - powiedział.
- A dziecko? - zapytał Norbert bardzo zaniepokojony.
Sławny Czarvonianin otworzył usta, by odpowiedzieć na pytanie, gdy nagle...
- Otwierać! To rozkaz! - zza drzwi dobiegł głos króla.
Mężczyźni wybałuszyli na siebie oczy.
Szaman natychmiast poszedł do niebieskiego holu, by otworzyć drzwi.
- Witaj, Wasza Wysokość - ukłonił się.
- Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna ubrany w purpurowe królewskie szaty wszedł do środka.
- Dzień dobry, Szamanie - odparł Vildro. - Mam nadzieję, że mogę wejść. Przyszedłem w pewnej sprawie.
- Ależ proszę - grubiutki Czarvonianin zaprowadził władcę do salonu.
- Miło cię widzieć, Wasza Wysokość - powiedział Norbert z niskim ukłonem.
Król przyjrzał się wszystkim uważnie.
- Dzięki Bogu, że wam się nic nie stało - rzekł wreszcie. - Przed chwilą wyczułem nieograniczoną moc, która wydobywała się z tego miejsca. Możecie mi wyjaśnić, co się tutaj działo?
Zaległo milczenie. Petroneusz poczerwieniał ze wstydu. Przypominał buraka. Szybko wyciągnął rękę do najbliższej półki. Wziął książkę pod tytułem: "Trzysta najlepszych zaklęć, które stosuje się w walce", zasłonił nią swoją twarz i udawał, że czyta.
Zebrani ze zdziwieniem popatrzyli na starca, któremu tylko siwe włosy wystawały znad książki.
- Sądzę, że ty najlepiej wiesz, Petroneuszu - powiedział władca, podchodząc do niego.
Petroneusz trząsł się cały ze strachu.
- Ja... p-p-p-przepraszam... nie chciałem nikogo straszyć... t-t-to Diament Życzeń - wyjąkał.
- Co?
- Od lat pragnę pomóc Czarvonianom, którzy stracili swoje rodziny i przyjaciół podczas wojen - powiedział, odsłaniając pokornie twarz. Pokazał władcy Diament Życzeń. - Pomyślałem sobie, żeby stworzyć coś, co ożywiłoby te ofiary. Oto diament spełniający dobre życzenia. Nazwałem go Diamentem Życzeń.
- A ty wiesz, że stworzyłeś coś, co ma nieograniczoną moc?
- Właśnie, że nie ma nieograniczonej mocy. Ten diament może spełniać co trzy lata tylko jedno dobre życzenie.
- Czy ożywiłeś już te ofiary?
- Nie... bo zapomniałem... wypowiedziałem co innego.
Król wziął Diament Życzeń i obejrzał go dokładnie.
- Biorę go na badania - oświadczył. - Chcę sprawdzić, czy rzeczywiście co trzy lata spełnia dobre życzenie. A co z twoją magiczną pracą na konkurs "Mistrza Magii"?
Czarvonianin zbladł ze wstydu.
- Całkiem o niej zapomniałem.
- He, he, he, he - zaśmiał się Rob. - Skleroza nie boli, co?
- Ja zrobiłem swoją - odpowiedział Szaman. - Jutro ją przyniosę, panie.
- Dobrze - rzekł Vildro i zwrócił poufnie się do starca. - Petroneuszu, co byś powiedział na to, żeby twoją magiczną pracą na konkurs był Diament Życzeń?
Petroneusz przygryzł wargi, bo nie bardzo podobał mu się ten pomysł. Czuł lęk. Co będzie jeśli wszyscy Czarvonianie dowiedzą się, że diament ma taką nadzwyczajną moc? Czy znów będą panikować i zechcą, aby on został zniszczony? Zgłosiłem się do konkursu i zapomniałem o pracy - pomyślał. - Jak mogłem! Po długim namyśle Czarvonianin powiedział szeptem:
- No... zgoda.
- Dziękuję. Postaram się jak najszybciej go oddać. Pamiętajcie, że za cztery dni odbędzie się konkurs, a za pięć dni ogłosimy zwycięzcę. Żądam, Petroneuszu, abyś za pięć dni był w moim zamku o godzinie ósmej trzydzieści.
- Tak jest.
Władca odszedł, a starzec zwrócił się do Norberta:
- Z twoim dzieckiem wszystko jest w porządku, zobaczysz.
 

*

 

Pięć dni później do zamku przybyli nie tylko zawodnicy konkursu, ale także bardzo dużo innych Czarvonian. Wszyscy byli ciekawi, który z zawodników zostanie mistrzem magii. Wśród nich znaleźli się Norbert, Rob i już doskonale czująca się Rebeka.
Zamek króla był wielki. Miał duże gotyckie okna, ciemnobrązowe mury i szary dach. Za to wewnątrz zawsze panował olśniewający blask. Czarvonianie weszli do sali zamkowej, zachwyceni przepiękną dekoracją. Na suficie wisiały lampy, które świeciły różnymi kolorami. Między nimi powieszono łańcuchy. Zielone ściany były posypane błyszczącym pyłem.
Goście siadali na wyznaczonych miejscach i prowadzili ożywione rozmowy. Po chwili do sali wszedł niski, jasnowłosy sługa króla - Mikrus.
- Proszę o ciszę! - krzyknął.
Wszyscy od razu zamilkli. Chwilę później usłyszeli kroki.
- Witam serdecznie - powiedział Vildro, kiedy stanął przed publicznością. - Mam nadzieję, że wśród nas znajduję się ośmiu zawodników tego konkursu. Proszę ich, żeby usiedli na tych krzesłach, które są po mojej lewej stronie.
Ludzie zaczęli przepuszczać zawodników.
- Cisza! - rozkazał król. - Będę ogłaszał wyniki od ostatniego do pierwszego miejsca, ponieważ nie chce od razu zdradzać, kto został tegorocznym mistrzem magii.
Władca rozwinął pergamin zaczął i czytać:
- Ósme miejsce zajął Kacper Bucik za sporządzenie mikstury, która powoduje zmianę koloru włosów. Jest Kacper?
Wysoki mężczyzna siedział na trzecim krześle. Wstał, ukłonił się, a wtedy zabrzmiały oklaski.
- Dziękuję - ciągnął Vildro, uciszając salę. - Siódme miejsce zajęła Patrycja Śliwa za wyczarowanie ślicznego czarodziejskiego kwiatka. Szóste miejsce zajął Konrad Kowalski za wyczarowanie robota-sprzątaczki. Piąte miejsce zajęła Sabina Tyrańska za sporządzenie mikstury, dzięki której przez kilka godzin czujemy się lepiej. Czwarte miejsce zajął Marcin Baran za stworzenie mikstury, dzięki której stajemy się niewidzialni. Trzecie miejsce zajął Szymon Naukowski za wyczarowanie latającego auta.
Kiedy król przeczytał, Norbert i Rob wzdrygnęli się.
- Tata brał udział w konkursie? - zapytał Norbert.


powrót do spisu treści


Joanna Jodłowska

Historia o królu Omnesie

Istniało sobie kiedyś królestwo. Jak niemal wszystkie królestwa miało swoje smoki, rycerzy, magiczne wieże i targi, na których za kilka miedziaków można było "całkiem przypadkiem" kupić tajemnicze pierścienie, Salomonowe dzbany, kije-samobije i stoliczki, które same się nakrywały. Żyło się więc mieszkańcom Królestwa dość dobrze, bo jeść było co, a i sąsiadowi można było bezkarnie złoić skórę. Nawet te rzadkie momenty, kiedy akurat trzeba było zrobić zrzutkę na błędnego rycerza, żeby uwolnić się od gremlina, smoka czy czarownicy, nie były szczególnie uciążliwe.
Odmienne zdanie mieli tylko urodzeni malkontenci - a to ci gospodarze, którym smok zniszczył zasiewy, a to szewcy, od których wszyscy nagle zaczęli żądać owiec wypchanych siarką, a to rycerze, którzy właśnie się zorientowali, że na magiczną wieżę właściciel założył zaklęcie nieśmiertelności, ale o wiecznej młodości już zapomniał, wskutek czego zamknięta tam królewna była już starą raszplą. Z nieznanych przyczyn wściekli chodzili też młynarze, szła jakaś plotka o takim jednym, co walczył z wiatrakami.
Słowem, mój drogi czytelniku, nudno było w tym królestwie strasznie. Wszystko to już słyszałeś w najróżniejszych konfiguracjach i nie ważyłabym się nawet o tym opowiadać, gdyby nie to, że Królestwo to (jak niemal wszystkie królestwa) było szczególne. Miało króla...
Powiesz może, słusznie całkiem, że nic nadzwyczajnego w Królu, skoro to Królestwo - Tyran, Cesarz, albo Prezydent byłby ciekawszy. Ale nie w tym rzecz, chodzi bowiem o charakter Najjaśniejszego Króla Omnesa. Nie, nie był on ani strasznym ciemiężcą, ani dobrotliwym staruszkiem. Nie szukał też kandydata na męża dla córki, córek bowiem nie miał. Takoż nie spędzały mu snu z powiek problemy sukcesji, gdyż zdołał spłodzić jednego następcę tronu i więcej mu nie było trzeba. Rządził jak umiał, a że w materii tej był raczej średniego pokroju, tedy ani zbytnio niczego nie popsuł, ani nie poprawił.
Król Omnes miał jednak inną przypadłość. Kochał się w prawdzie. Spraszał więc do swego wielkiego zamku magów, filozofów i uczonych. Przyjmował ich osobiście i jeśli tylko któryś przedstawił mu wartościowy projekt, król zaraz nadawał mu maleńki majątek i pensję. Nowy sługa zobowiązany był oddać się sumiennie poszukiwaniu prawdy i regularnie stawiać się na specjalnej audiencji, gdzie zdawał raport ze swych badań. Mądry król na szczęście wiedział, że wiele dróg może prowadzić do jednego celu (mądrość tę ponoć zawdzięczał częstym wycieczkom). Nie faworyzował więc nikogo.
Oczywiście trafiali się różni hochsztaplerzy. Tak też przybył jeden mędrzec z daleka i opowiadał, jak to od zaraz może zacząć wytwarzać złoto z powietrza. Na pytanie czego mu trzeba do tego procesu, odparł że przyda mu się nieco złota. Król uznał, że to się raczej nie kalkuluje. Przy tym, jak głosi wieść, inny uczony przy dworze królewskim, kapłan mądrości niezrównanej, którego niektórzy nazywa- li Kowalem, ogłosił, że wytwarzanie złota tak zagniewa boga skarbów podziemnych, iż Nieśmiertelny gotów Królestwo obłożyć straszliwą klątwą Inflacji.
Król więc uczonego Emika nie przyjął. Nie ukarał go jednak za próbę oszustwa, gdyż Emik odkrył przypadkiem substancję dziwną, mocy niezrównanej, która bardzo przypadła do gustu Jego Wysokości. Niechętni królowi mówili wprawdzie, że powoduje ona opętanie, ale nikt poza nimi samymi nie traktował tego poważnie. Zwłaszcza, że wkrótce i ludowi płyn ten niezwykle się spodobał. Dodać warto, że te same wrogie języki wcześniej pomawiały kapłana Kowala o zawiść, sugerując, że żadna Inflacja nie istnieje (ocierali się przy tym o herezję, twierdząc wręcz, że i boga skarbów podziemnych wcale nie ma). Mówili, że Kowal tylko po to Inflację wymyślił, żeby Emika oczernić.
Był też inny uczony, którego wszyscy na dworze zwali "Naszym Adamem" choć na imię było mu Michał. Mąż ów miał posiadać dar przewidywania przyszłości. Wprawdzie Król stwierdził, że Królestwo jest do bólu przewidywalne samo przez się (każdy głupi wie, że smoki napadają na pola w trzeci dzień piątego tygodnia każdego z ośmiu miesięcy, to jest w Smokonalia). Pozwolił jednak Najjaśniejszy Omnes jasnowidzowi studia prowadzić, bo funduszy nie było potrzeba specjalnie dużo, a efekty czytało się ciekawie. Szkoda tylko, że niektórzy brali je na poważnie.
Mijały więc lata, uczeni świetnie się spisywali, a Król pod troskliwą opieką magów i kapłanów prawie się nie starzał. Liczne były badania nad prawdą i wiele pożytku przyniosły nie tylko Najjaśniejszemu Omnesowi, ale także całemu Królestwu. Bowiem prócz eliksiru Emika uczeni wynaleźli wiele innych przydatnych rzeczy. Była więc w użyciu śruba wodna projektu Arcykapłana Medesa, dzięki której ilość pól uprawnych wzrosła do tego stopnia, że chłopi przestali się irytować smokami, a pewne stronnictwo zamierzało nawet uprosić Króla o wprowadzenie zakazu zabijania tych wspaniałych gadów.
Inny uczony o zamorskim rodowodzie zdołał jakimś cudem z drzew wytworzyć materiał, na których doskonale się pisało. Gdy go pytano o metodę produkcji, powiadał coś o wałkowaniu drzew, ale jest to oczywiście idea niedorzeczna.
Liczne były jeszcze wynalazki. Szanowna Hypatia stworzyła przyrząd, który oddał nieocenione usługi flocie królewskiej. Nazywa się to urządzenie Gwiazdoleniem, gdyż tak łatwo pozwala nawigować, że załoga leni się i patrzy w gwiazdy. Był też słynny Jan Donda, który jako pierwszy opisał i upowszechnił mechaniczny czasomierz. Jemu to niestety zawdzięczamy w pewnym sensie pojęcie niepunktualności, wcześniej nikt nikomu wyrzutów za kwadrans spóźnienia nie robił, gdyż wyliczanie kwadransa było zbyt frapującym zajęciem. Były też wynalazki całkiem szalone, że wspomnę tylko o pewnym rachmistrzu, który po wielu latach pracy wpadł na to, że istnieje "nic". Aby zaś jego nic było inne od pozostałych nicości, nazwał je dumnie zerem. Pożytku z tego "wynalazku" nie widzę zgoła żadnego, choć niektórzy kapłani i astronomowie się nim zachwycają.
Dość jednak tego wyliczania. Lista dokonań protegowanych Króla Omnesa jest zbyt długa, by ją tu zamieścić. Te wspaniałe wyniki zmartwiły jednak Króla - począł trapić się tym, że nie jest już w stanie ogarnąć rozumem ogromu wiedzy. Wszak jego naczelnym celem było poznać prawdę i świat odrzeć z tajemnic, a tu się prawda rozdymała i robiła tak przerażająco wielka, ale już dokumentnie nic nie było wiadomo.
Dlatego wspaniałe teorie o genezie Smokonaliów, o podłożu psychologicznym czarodziejstwa i skutkach społecznych błędnorycerzenia ginęły w ogólnym chaosie. Na nic się zdało tworzenie specjalnych urzędów - do obowiązków urzędników należało zapoznanie się ze wszystkim, co wiadomo w danej dziedzinie i przedstawianie Królowi sprawozdań. Uczeni obrazili się na Króla za to, że już ich nie przyjmuje osobiście, a Nadzwyczajni Sekretarze mieli tyle pracy, że zapominali poinformować Króla o bardzo wielu nowych teoriach i wynalazkach. Niektórzy wręcz uznawali, że lepiej od Władcy wiedzą co jest ważne i celowo pewne odkrycia pomijali w raportach. Najjaśniejszy Omnes całkiem już stracił kontrolę nad tym wszystkim.
Na przykład jeden z jego sług (niejaki Istus Nihil) ogłosił, że królestwo wcale nie istnieje i jest wytworem wyobraźni jakiegoś stworzenia. Teorii tej oczywiście uzasadnić nie zdołał, nawet o naturze Wyobrażającego nic konkretnego powiedzieć nie umiał. Ale ponieważ nikt nad nim kontroli nie sprawował, bajał ten pomyleniec ludziom w głowach mieszając.
Ilość andronów jaką upleciono w ciągu kilku lat była tak wielka, że kosze w Królestwie zaczęto wyplatać nie z wikliny, a z andronów właśnie (każdy niemal turysta, który do nas zawita, kupuje koszyk andronowy). Król, w stanie czarnej rozpaczy ogłosił, że da niezwykle cenną nagrodę temu, kto wynajdzie sposób, by jedna osoba mogła posiąść wiedzę o całej prawdzie, jednocześnie nie odchodząc od zmysłów.
Jakoż wielu sił próbowano. Mijały jednak dni i miesiące, a nikt do niczego nie zdołał dojść. Jednak pewnego wieczora na dworze pojawił się Starzec.
Starzec stanął przed Majestatem i rzekł:
- Wasza Królewska Mość, umiem sprawić byś ujrzał to czego pragniesz - i rzekłszy to, starzec wyciągnął zza pazuchy mały kawałek materiału, po czym z uszanowaniem podał go Omnesowi.
Król wziął go do ręki i naraz ujrzał na nim jasno wypisaną Tajemnicę (natura tej Tajemnicy jest oczywiście nieznana, inaczej nie byłaby to Tajemnica). Zaraz też oddał tkaninę i rzekł:
- Ujrzałem, tak jak mnie zapewniałeś. Lecz to nie było Wszystko.
- Nie było, aby bowiem pomieścić Wszystko trzeba bardzo wielkiej płachty.
- A na niej będzie Wszystko?
- Jeśli tego zechcesz, Panie.
Król zapłonął niezwykłą żądzą posiadania wiedzy o Wszystkim. Już miał się zgodzić, ale niezmierzona mądrość kazała mu zapytać: - A od tego Wszystkiego nie oszaleję? To wszak też część umowy.
- Nie, Panie. Tak wykonam rzecz, byś naraz wiedział tylko to, co widzisz i tylko tyle był zdolny zapamiętać, ileś widział nim odszedłeś od tkaniny. Uczyni to poznanie Wszystkiego nieco czasochłonnym, ale masz wszak bardzo dużo czasu.
- A nie pogniewają się o to bogowie?
- Nie - zdało mi się, że w głosie starca pobrzmiewała pobłażliwość, ale to wszak niemożliwe - Wszystko bowiem dla ludzi nie jest tym, czym WSZYSTKO jest. A że WSZYSTKIGO i tak nikt nie jest zdolny pojąć, jeśli nie jest bogiem, to dla Was Panie szkoda żadna.
- Powiadasz więc, że ani nie zwariuję, ani mnie bogowie nie ukarzą, a będę wiedział to ludzkie Wszystko?
- Po pewnym czasie, najzupełniej.
- Czego ci potrzeba?
- Tkacza, cieśli, trzech dni czasu i spojrzenia w Wasze oczy, Majestacie.
- Niech tak będzie. Słudzy przygotują ci komnatę wedle wskazania i poślą po rzemieślników.
Starzec spojrzał w oczy Króla i odszedł. Omnesa zaś taka niecierpliwość ogarnęła, że o niczym już nie myślał. Czekał tak ustalone trzy dni. Trzeciego zaś dnia przyszedł znów Starzec do Króla i oznajmił, że Wszystko jest gotowe.
Król i dwór poszli ze Starcem, a ten zaprowadził ich do komnaty przestronnej i dobrze oświetlonej, którą sobie wybrał na miejsce wystawienia Wszystkiego. Był tam stół mahoniowy na pięć kroków szeroki i na setkę długi, na którym leżało Wszystko. Za dnia oświetlało je słońce wpadające przez wysokie okna, a na wieczór czekały rzędy pochodni przy ścianach. Króla widok ten tak przejął, że zaraz zaoferował Starcowi nagrodę. Starzec jednak rzekł:
- Na nic mi nagroda, skoro bowiem uszyłem Wam Panie Wszystko, sam także muszę Wszystko wiedzieć, a skoro Wszystko wiem, to niczego wielkiego mi już nie trzeba. Przyrzeknij mi jednak Panie, że tylko Twoje oczy będą widziały Wszystko, nawet z daleka. Zgoda - na te słowa Wszystko rozbłysło blaskiem tak, że żaden dworzanin już go nie widział.
Kiedy Starzec wyszedł, Król Omnes zamknął drzwi i nikt nie wie, co się z nim od tej chwili działo. Mijały dni, a Król wychodził tylko by wołać sługi z jadłem i na-pojem, porozmawiać z najbliższymi i by udać się do łaźni. Czynił to jednak rzadko i sprawiał przy tym wrażenie, jakby pracował niezwykle ciężko. Gdy zaniepokojeni ministrowie poprosili o wyjaśnienie, stwierdził, że zrozumienie Wszystkiego jest niezwykle męczące. Wiedział jednak, że nikt mu nie może pomóc, więc więcej ani słowem o tym nie wspomniał. Do rządzenia stał się całkiem niezdolny i tron po nim objął oficjalnie syn.
Zdawała nam się ta przemiana straszną. Nadszedł jednak taki dzień, że Omnes już z nikim nie chciał rozmawiać i tylko polecenia sługom wydawał. Syna swojego, ani Najjaśniejszej Małżonki, ani zaufanych dworzan, ani nikogo innego żadną uwagą nie obdarzał i siedział tylko w Komnacie. Nim minął tydzień posiwiał całkiem, a oczy jego straciły wyraz, tak że już nikt nie mógł zgadnąć, czy jest szczęśliwy choć zmęczony, jak był wprzódy, czy nieszczęśliwy i zmęczony. Nie dał się jednak Omnes od Wszystkiego odciągnąć. Tak przepędził dni pozostałe mu do końca życia. Kiedy zaś dnia pewnego nie wyszedł, rozwarto drzwi Komnaty Wszystkiego i znaleziono martwego Omnesa. Na stole zaś nie było niczego.
Wkrótce po jego śmierci, na dworze znów pokazał się Starzec. Mówią, że nowy Król chciał go pozbawić życia za zabójstwo, a Starzec w ramach obrony przed Sądem Królewskim powiedział:
- Ojciec Twój chciał wiedzieć. Dałem mu to czego chciał, nie moja wina, że sam nie wiedział, że nie tego pragnie. - A czegóż to twoim zdaniem pragnął?
- Chciał wiedzieć nawet to, czego wiedzieć się nie da. Tak długo szukał, aż znalazł we Wszystkim odpowiedź na pytanie "Dlaczego?". Nie wiedział, że z tego nie wynika, żadne "Po co?"
- Skąd wiesz, czego szukał?
- Wszyscy, którzy dostają Wszystko, tak właśnie robią.
- Skąd wiesz, że nie znalazł?
- Bo "Po co" tam nie ma. W nie trzeba wierzyć - odparł Starzec i odszedł.


powrót do spisu treści


Łucja Langowska

Opowieści Zielonego Wafla

Niedaleko i nieblisko stąd, na górze zwanej Żar, żyją stworki jakich oko ludzkie nie widziało, ani ucho nie słyszało. Ja je znam, ale tylko przez przypadek.
Pewnego dnia oglądałam wyczyny szybowników i nawet nie zauważyłam, kiedy "coś" otarło się o moją nogę. 
- Znów jakieś paskudztwo - strzepnęłam palcami, chcąc to "coś" przegonić. I wtedy....
- Oj, no co? - głosik cichutki zwrócił moją uwagę na to coś. Rozglądam się, rozglądam ...
- Chyba za długo jestem na słońcu - mruczę do siebie i chcę wstać z leżaka.
- Ty, uważaj trochę! - zapiszczało, a ja opadłam na leżak, przecierając oczy.
- Czy ja dobrze widzę?
- Ty się tak nie patrz, ty lepiej uważaj, co robisz!
Wstaję powoli i patrząc pod nogi staram się dojrzeć kto lub co tak do mnie piszczy?
- O rany, ale ty ciapa jesteś.
- Tylko nie ciapa, tylko nie ciapa! - mówię już trochę zła.
- Założę się, że mnie szukasz.
- No szukam.
- Założę się, że mnie nie widzisz.
- No nie widzę.
Coś mlasnęło, zaszurało. - To ciapa jesteś. Tu jestem.
- Gdzie?
- Na tym sznurku.
Gdzie mam tego kogoś szukać, skoro przy namiocie tyle linek?
- Złaź stamtąd i to szybko! - Stoję zaskoczona. Ten głos jest trochę grubszy i mocno poirytowany.
- Ojej, stało się co?
Teraz widzę wielkie poruszenie przy wejściu do mojego namiotu. Jakieś postacie, niewiele większe od mojej dłoni, kłócą się jak przekupki na jarmarku. Mniejszy jest pomarańczowy, w jakichś śmiesznych spodenkach z szelkami. Większy, zielony, wygląda jak postać z obrazu Jana Matejki "Hołd Pruski". Ma na sobie dziwne ciuchy, jakby się wybierał na bal przebierańców.
- Kim wy jesteście? - pytam zdławionym głosem.
- Się pyta, dziadku.
- Mówi się "dziadku, pani się pyta o coś". Co za młodzież. Za moich czasów....
- Ułaaaa! - mniejszy ziewa, dając do zrozumienia jak dziadek bardzo go nudzi.
- Kompletny brak szacunku dla starszych. To wszystko wina Bazylego.
Dziadek tarmosi kępkę siwych włosów na czubku zielonej głowy. Nie mogąc zrobić ani kroku, patrzę na nich i nie wiem, śni mi się to wszystko, czy nie?
- Dziadku, pa-ni sie py-ta-ła o coś - przesylabizował mały, pomarańczowy.
- Założę się, nigdy nas jeszcze nie widziała.
- Och, gdyby widziała, toby się nie dziwiła - odpowiada dziadek. Potem zwraca się w moją stronę, kłania jak Kmicic Krysi i podchodzi bliżej.
- Jestem Wafel, smok Wafel.
- Łucja, dzień dobry panu, miło mi pana poznać - odpowiadam sztywna jak tyczka. Muszę przyznać, że cała ta scena mnie zaskoczyła, a poznanie Wafla i jego pomarańczowego wnuka wprost zatkało.
- Założę się, że myśli, że jej to się śni - mówi mały, pomarańczowy smok. Dziadek Wafel karci małego wzrokiem. Podchodzi jeszcze bliżej i kłania znów tak pięknie, jak Wołodyjowski Baśce. Odruchowo dygam i zaczynam się śmiać.
- Założę się....
- W tej chwili się uspokój - przerywa dziadek. - A cóż tak panią śmieszy?
Kiedy trochę ochłonęłam, wypadało wyjaśnić dziadkowi powód radości.
- Bardzo pana przepraszam, ale to takie zabawne. Kłaniamy się sobie, ja dygam jak uczennica, a jestem... w stroju kąpielowym. Przyzna pan, że to komiczne.
Dziadek popatrzył na wnuka. - Widzisz, Pomarańczowy, są jeszcze ludzie, którym etyka leży na sercu.
- Raczej na kocu - wtrąca mały, pokazując moją sukienkę ułożoną na kocu, na którym przed chwilą leżałam.
- Koniec świata, smarkaty ty się doigrasz!
Szybko się ubrałam i poprosiłam moich gości, by usiedli ze mną w cieniu.
- Chętnie, dziękuję - odpowiada smok Wafel.
- Muszę? - pyta mały. - Wolę do wody.
- Siedź tu i cicho!
Poczęstowałam ich ciastkami i sokiem z czarnej porzeczki.
- Zało... - przerwał Pomarańczowy i skurczył się, widząc wściekłe spojrzenie dziadka.
- Skoro nas pani zauważyła - spojrzał znów na wnuka bardzo wymownie - to muszę pani powiedzieć kim jesteśmy.
- SMOKI!!!! - wrzasnął pomarańczowy.
- Tak, jesteśmy smokami. Ja nazywam się Wafel, a to mój wnuk Pomarańczowy.
- Orange - przedstawia się mały i wyciąga do mnie łapkę.
- Przepraszam za smarkacza - mówi do mnie dziadek, a do wnuka po cichu - Panie pierwsze podają rękę!
- E, tam - ściska mi palec na powitanie.
- Pani Łucjo, mój wnuk nazywa się Pomarańczowy, ale tym smarkatym, to się w głowach poprzestawiało. Chce być "Orange", bo to lepsze od polskiego Pomarańczowy. Co pani na to powie? Jakby już mówić po polsku to wstyd.
Ceremonia poznania dobiega do końca i teraz mogłam sobie pogadać do woli ze znajomymi.
- Wiem, co pan czuje. Mam to samo wrażenie widząc napisy "disco", "snack bar" czy na kwiaciarni "flower".
- To wina Bazylego. Lekką ręką chowa Pomarańczowego.
- A Bazyli, to kto?
- Mój syn.
- To już wiem. Pan to smok Wafel, mały Pomarańczowy to wnuk, a syn po prostu Bazyli?
- Bazyliszek, proszę panią. Ale to kojarzy się jednoznacznie i niemile. Dlatego jest Bazyli.
Zakręciło mi się w głowie. Bazyliszek! Tata Bazyliszka i syn Bazyliszka! Smoki? Takie małe?
- Założę się, że nie wie co o nas myśleć - szepcze mały, szarpiąc za obszerny rękaw dziadka.
- Widzę, że jest nam pani przychylna i dlatego pozwolę sobie...
- Łup! Prask!
Spadła szklanka z sokiem i Pomarańczowym w środku.
- Stłukł?
- Nie, to szkło jest odporne na tłuczenie.
- Ale, czy Pomarańczowy się stłukł?
- Aaaa! Pomarańczowy? Nie, też nie. A tak poza tym to wygląda bardziej na wiśniowego - odpowiadam, wyciągając smoka z kałuży soku. - Pazerne to takie, żadnej ogłady. To przez Bazylego.
Przeprosiłam ich na chwilę i wyniosłam z namiotu zeszyt, pióro i chusteczki higieniczne, zmoczone wodą i mydłem.
- Mydłem na smoka!? Mydłem!? - wrzeszczy mały, kiedy dziadek go dokładnie wyciera. Owija smoka w serwatkę, a ja wyprałam w tym czasie małe spodnie z szelkami.
- Na słońcu szybko wyschną - mówię, rozwieszając portasy na lince namiotu. Po chwili usiadłam i delektowałam się resztką soku z własnej szklanki.
- Ma pani ładny długopis.
- To pióro - odpowiadam zaciekawionemu małemu.
- Pióro? Toż to zabytek. Teraz używa się cienkopisy, żelopisy...
- A co pani pisze? - pyta dziadek.
- Wie pan, ja czasem notuję sobie takie przygody jak ta. Potem ubieram ładnie, wygładzam i wychodzi bajka, opowiadanie. Słowem, piszę książki.....
- Założę się, że...
- Aaaaa. W takim razie opowiem pani o sobie. Proszę to sobie zapisać, niech wszyscy wiedzą jakim jestem smokiem.
- O mnie też napisać! - dodaje mały.
Jako, że do obiadu zostało dużo, dużo czasu, rozsiedliśmy się wygodnie i dziadek zaczął mówić.
Dawno, dawno temu, kiedy w Polsce smokom żyło się dobrze, zamieszkał w małej chacie stworek nazwany Waflem. Jako że nazwiska kończyły się na "ski", to nazwał siebie Wafelski. Dobrze mu było z ludźmi. Pomagał im, pocieszał. Aż pewnego dnia dowiedział się, że córka Kraka ma kłopoty. Zmarł i Wanda musiała zdecydować o losie narodu.
- Dobra była dla nas smoków. Bardzo chcieliśmy jej pomóc - mówi dziadek. Rada w radę i wybrał się do Krakowa na ratunek. Biedna Wanda, chciała ratować Polskę przed Rytgierem.
- I wtedy wskoczyła do Wisły? - pytam.
- Tak. Spóźniłem się, nie zdążyłem - dziadkowi łzy kręcą się w oczach.
- A taka dobra była dla nas - otarł łapką oczka, wyczyścił nos i opowiada dalej.
- Wtedy zaczęliśmy nosić ziemię na jej grób. 
- Ale grobu tam nie ma - wtrąca mały.
- Cicho mi tu! Tak, ciała w nim nie ma, ale żeby po niej ślad pozostał na wieki, sypaliśmy ziemię. Pracowali wszyscy. W ciągu dnia ludzie, jak mrówki, z mozołem nosili ziemię, a w nocy my - smoki, ile sił.
Gdy praca była ukończona, moi krewni rozeszli się po całym świecie.
Część wyjechała do Chin, w Andy wrócił Pierzasty, a ja zostałem tutaj. Potem nastało lato skwarne i upalne, że oddech się zapalał jak smolne łuczywo. Z żalu od dawna nic nie mogłem przełknąć. Ani jeść, ani pić. Spotkałem wtedy chłopca, który bardzo pokochał dworkę królewską. A biedny był jak mysz kościelna. I o rękę nie mógł poprosić.
- Cóż tak wzdychasz? - pytam go.
A ten siedzi jak zaklęty i nie odpowiada. Chciałem krzyknąć, bo może głuchawy? Nabrałem powietrza w płuca i... zacząłem czkać. Czkawka mnie męczyła bardzo długo, a co czknę, to ogień bucha mi z pyszczka.
- Założę się, że...
- Ty się nie zakładaj i nie wtrącaj, kiedy starsi rozmawiają - ucina dziadek.
- Starsi?! Phi!
Założę się, że to "phi" do mnie. W końcu, w porównaniu ze smarkatym Pomarańczowym, ja to jak niemowlę albo co mniejszego i młodszego.
- I co było dalej? - pytam, ciekawa jak nie wiem co.
- Nic mi nie odpowiadał i wzdycha tylko. Wtedy podszedłem bliżej.
- Ty, coś taki markotny?
- Oj!
- Coś cię boli? - docieka zielony Wafel.
- Nie - pada odpowiedź.
- To co ci jest?
- Zakochałem się.
- W kim?
W dworce królewskiej, Jagódce.
Podumał stary Wafel, poskrobał się po głowie i wymyślał. - Wiesz co? Ja tu zacznę straszyć.
- Ty, taki malutki? I po co?
- Jak chcę, to się zrobię duży. Przez czkawkę został mi w pyszczku ogień, mogę nim ziać do woli.
- I co?
- Postraszę ludzi, a kiedy ktoś w końcu przyjdzie, żeby mnie przegonić, to ja jego pogonię i tyle.
- A co ja?
- W końcu odważnych ludzi zabraknie i wtedy ty przyjdziesz tu i zrobisz tak, jak ci powiem.
Rada w radę i stało się. Wszyscy wiemy jak gród Kraka był przerażony. Smok zamieszkał w grocie Wawelskiego Wzgórza i w przerwie, między posiłkami dmuchał żarem i dymem. Robił to tak dobrze, że w końcu zabrakło mężnych rycerzy. Do króla zgłosił się ten chłopak, Skuba, co tak kocha dworkę Jagódkę. Za przepędzenie groźnego smoka król obiecał mu rękę Jagódki i worek dukatów. Skuba zjawił się u smoka Wafla ze skórką owcy, wypchaną siarką i byle czym. Smok udawał że jadł, potem, że pił. A kiedy zmieniał się w małego Wafla, to tak huknęło, że ludzie uwierzyli, iż pękł.
- Tak oto, Skuba "ocalił" Kraków, a ja miałem święty spokój. Znów mogłem się zajadać szpinakiem.
- Tfuj! - splunął Pomarańczowy. - Teraz je się hamburgery i chipsy.
Szpinak tylko zatyka dziurki w nosie.
Rozbawiła mnie ta uwaga. Zapytałam smoka Wafla, dlaczego nazywa się smokiem wawelskim?
- Bo jak już mówiłem, nazwałem siebie Wafelskim, a ludzie tak przekręcają, że z Wafelskiego stałem się Wawelskim. Niby od wzgórz w Krakowie. Dlatego teraz znów jestem Waflem.
- To logiczne - mówię.
W pewnym momencie, zauważyliśmy brak Pomarańczowego.
- Polazł na Żar.
- Po co? - On pasjami ogląda wyczyny szybowcowe.
- A sam nie lata? Przecież macie skrzydła.
- A lata, lata... na coca-colę do kiosku. Za młody jest jeszcze i skrzydła ma za słabe. Latać może na krótkich odcinkach i to niziutko.
- Aha, w takim razie opowiesz mi coś jeszcze?
- Pewnie - przeciągnął się, zatrzepotał skrzydłami i usiadł wygodnie. 
- Zastanawiam się, czemu tutaj zamieszkaliście?
- Tu, w Międzybrodziu Żywieckim?
- Tak.
- Bo tu jest Żar.
- Tak lubicie góry?
- No, niezupełnie. Kiedy Bazyli był mały, szukaliśmy z żoną Fifilką cichego, ciepłego kąta. Myślałem Żar, to gorąco. A tu Żar, to góra. Fifilce się bardzo spodobało i mnie też.
- A Bazyli?
- Co?
- Biedak. Pewnego razu, postanowił się przeprowadzić do Warszawy. Tam wzięto go za strasznego potwora i kiedy Fabula wymyślił fortel z lustrami, syn postanowił się wynieść z wypalonej kamienicy.
- To on wzrokiem nie zabijał? - pytam zaskoczona.
- E, tam. Przyświecał sobie oczami drogę w podziemiach, a ludzi zabijał strach i ciekawość. Siwieli od tego i głupieli. Chcieli ludzie skarbów ogromnych, złota i kamieni, ukrytych w piwnicach, w których spokojnie żył Bazyli.
- A były tam skarby?
- Tak. Jeden - mój syn, mój skarb największy.
- I co?
- Naopowiadali o nim niestworzonych rzeczy, uwierzyli w nie i w końcu syn wrócił do nas, na Żar. A ludziska mówili, że na własne oczy widzieli ciało potwora. Ot bajania.
- Biedny Bazyliszek - wzdycham.
- No, na dobre mu to nie wyszło. I opinię ma tak zepsutą jak ja. Tylko, że ja zrobiłem to dla Skuby, a jemu ludzie łat nalepili nie wiadomo po co.
- Czy masz jeszcze jakieś ciekawe przeżycia?
- A pewnie. Pamiętam, kiedy Tatarzy chcieli wejść do Krakowa. Młody trębacz, nie mogąc wytrzymać w domu, wszedł na wieżę Mariacką i zdrzemnął się, a wtedy ja zauważyłem Tatarów, podkradających się pod mury. Obudziłem Hejnalistę i ten, jak nie zadmie. Wszyscy się zerwali na równe nogi. Tatarzy chcieli napaść na śpiące miasto i wie pani, co by to było?
- Wyobrażam sobie - powiedziałam, cały czas notując.
- Tatarzy się wściekli. Ktoś uprzedza o ich ataku. Wtedy dojrzeli trębacza i zastrzelili go. Hejnał się zerwał, młodzian padł i wyzionął ducha.
- Ale gród ocalił?
- Tak. Razem to zrobiliśmy.
- I to dlatego hejnał się urywa?
- Tak, ale o tym to już wszyscy wiedzą.
- E, tam. Dziadek zmyśla - wyszeptał zjadliwie Pomarańczowy, schowany za butelką po soku.
- Co?
- Bo ten trębacz to przeżył, wie pani?
- Tak? - jestem zaskoczona.
- Tak - śmieje się Wafel. - Ale legenda podaje, że zginął, więc tak też pani to powiedziałem.
- Czy wszystkie legendy są inne niż faktyczne zdarzenia?
- No, cóż - dziadek splótł łapki na brzuszku i kręci młynka palcami - Tak. Na to wygląda, że tylko część jest prawdą, a resztę się dopowiada. Czy widziała pani odcisk stópki królowej Jadwigi na Piasku?
- Tak - odpowiadam i czuję, że usłyszę nową, może prawdziwą, a może nie, historię. I nie pomyliłam się.
- Za Szewską Bramą budowano kościół. Robota szła składnie i mury pięły się w górę szybko. Często sama królowa przychodziła oglądać jak idą prace. Kochał Jadwigę naród, kochali Krakowianie, bo bardzo dobra była i serdeczna pani. Pewnego dnia zauważyła, że jeden z kamieniarzy był bardzo smutny. Przez kilka dni go obserwowała.
Co ci dolega, człowieku? - spytała go.
Ten opowiedział, jak los go doświadcza. Żona chora, w domu głodno i chłodno.
- Biedny jesteś, człowieku. Ale ja ci poradzę na twoją biedę.
Schyliła się i z opartej o kamień nogi zdjęła trzewik i wypięła z niego broszę. Podała biedakowi i odeszła. Kamieniarz popędził do domu. Za sprzedaną klamrę opłacił medyka, nakupił jadła. Inaczej teraz patrzył na świat. Cała rodzina kamieniarza błogosławiła Jadwigę.
- A co było dalej, to ja powiem - wyrwał się mały.
- To dokończ - pozwala dziadek.
- My pomogliśmy królowej, a jej noga została tam i ludzie...
- Zaraz, zaraz przerwałam mu, bo już zaczynało mi się kręcić w głowie.
- Gdzie została noga ? Założę się, że coś poplątałeś - powiedziałam.
Małego zatkało. "Założę się" to jego powiedzonko, za które dziadek tak go łaje, że to nieładnie tak mówić, a tu pani sobie pozwala tak się do niego odzywać.
- Oj, ta młodzież - westchnął dziadek.
- To jak było naprawdę?
- Najjaśniejsza pani smuciła się, że ludzie są biedni, wtedy Bazyli i ja poradziliśmy jej, by dała coś od siebie temu biedakowi.
- Cóż dać? Dukaty?
- To już wiesz lepiej, miłościwa pani. Niech to będzie coś, co jest twoje, przez co będziesz skromniejsza - poradziliśmy jej.
Idąc ku pracującym, namyślała się co dać? Spojrzała pod nogi, by się nie przewrócić o kamienie i gruz, i zobaczyła klamry przy butach. Nie namyślając się długo, dała złote cacko nieszczęsnemu. W nocy coś się stało. Zawiało, zagrzmiało. Dość, że przed północą odbił się ślad stopy królowej Jadwigi w kamieniu, na którym się oparła, odpinając klamerkę.
- Szybko podjęto decyzję i wmurowano ten kamień w ścianę kościoła.
Zamyśliliśmy się nad dobrocią świętej Jadwigi, królowej, którą obchodził los poddanych.
- A to co! - wytrzeszczam oczy i patrzę, jak jasna kuleczka z prędkością odrzutowca pląsa po tropiku namiotu, wydając przy tym głos wielce niezadowolony.
- Smarkaty bryka - wyjaśnia dziadek.
Faktycznie, smarkaty, znaczy mały Pomarańczowy zniknął i portki też.
- Poszedł straszyć ryby.
- Czemu?
- Czy pani przyjrzała mu się dokładnie?
- Tak. Całkiem miły i grzeczny... smok.
- No właśnie.
- Nie rozumiem.
- Sama pani widzi, że miły, ładny, choć z tą grzecznością...
- Nadal nie wiem, czemu straszy ryby?
- Czy pani się go wystraszyła?
- Nie.
- No, właśnie. A on twierdzi, że skoro jest smokiem, to po to, by straszyć.
- Aha, no tak.
- Boję się, że szczupaka nie zrobi w konia.
- No, raczej nie - potwierdzam obawy dziadka. Po chwili coś zapiszczało i ku memu zdziwieniu, widzę jak z wody wyskakuje ryba i dziwnymi łamańcami toczy się lub może skacze w naszym kierunku. Postanowiłam się niczemu nie dziwić, ale kiedy chlapnęła całym ciężarem pod moje nogi i zapiszczała jak stado szczurów, nie wytrzymałam.
- Łaaaa!!! - ryczę i widzę, że dziadek zaczyna chichotać.
- Zrób coś smoku Waflu!
Dziadek trzęsie się i łzy lecą mu z oczu. Teraz turla się po stole, wydając niemniej piekielne dźwięki jak ryba.
- Chyba zwariowałam - myślę, stojąc w foteliku turystycznym.
Ryba piszczy dalej, wycinając płetwami Hołubce a dziadek... dostał czkawki ze śmiechu.
- Zaraz, coś tu nie tak - mówię i schodzę na ziemię. Podchodzę do ryby, a tu z jej pyska wyturlał się... Pomarańczowy!
- No, mam - zadowolona mina, roześmiana pyzata buzia mówią mi, że nie ma się czego bać.
- Dziadkowi znowu gorzej - pokazuje na Wafla. Smok Wafel ma straszną czkawkę. Co czknie, to z pyszczka wylatuje smużka dymu.
- Ratun-hep!ku-hep!
- Udusi się - wystraszona pobiegłam do namiotu i szybko wróciłam z butelką wody mineralnej. - Chlap! Chlust! - zalałam dziadka.
Pomarańczowy stoi tylko i patrzy. Ryba leży i robi skrzelami, jakby się dusiła. Dziadek, w kałuży wody robi bokami całkiem jak ryba.
- Dziękuję pani, bardzo - wyprychał.
- Bardzo proszę - odpowiadam stojąc z pustą butelką.
- Smarkaty!
- Co? - wypiszczał Pomarańczowy.
- Ja cię kiedyś spiorę!
- Tak? - smarkaty się najeżył na grzbiecie.
- A tak.
- No co? Ratowałem rybę. O popatrz. - W łapie trzyma haczyk, który zerwał się z rybą z wędki jakiegoś "cichego wariata", jak nazywam wędkarzy.
- To szybko ją zwróć do wody.
- Dobrze, dziadku.
Pomarańczowy i ja zaciągnęliśmy biedne stworzenie do jeziora i szybko wróciliśmy.
- Ciekawe, która jest godzina? - pytam dziadka smoka.
- Nie mam pojęcia - odpowiada bardzo osowiały dziadek.
- Miałem taki jeden, ale był za duży i nie mogłem z nim latać.
- Co miałeś?
- Budzik - odpowiada i dumnie wypina pierś.
- Pomarańczowy, przecież z budzikiem się nie chodzi - tłumaczę.
- Wiem, ale też nie lata - posmutniał i on. Wstałam, żeby sprawdzić ile mam czasu do powrotu męża, który wyszedł na chwilę z psem.
- Co?! Dopiero 10.00!? - krzyknęłam do moich gości. Wydawało mi się, że od kilku godzin słucham i zapisuję rewelacje dziadka Wafla czy też Wafelskiego. Stanęłam przy stoliku a tu... nie ma nikogo!
- Chyba nie zwariowałam? - szczypię się dla pewności, że TO mi się nie śniło.
- Hej, hej!
Odwracam się. Z lasu pędzi mój pies, rozradowany i uśmiechnięty jak zawsze, a za nim kroczy mój mąż.
- Co robiłaś? Pisałaś?
- Tak, pisałam - mruczę niewyraźnie.
- Aż tyle napisałaś? To chyba z kilku dni te zapiski?
I co mam mu powiedzieć? Jeśli powiem, że w tajemnicy przed nim pisałam, to skłamię. A kiedy przyznam, że teraz, to nie uwierzy. Tak źle, a tak jeszcze gorzej.
- Przeczytasz mi potem?
- Dobrze, przeczytam.
- A co to jest?
- To? Bajka nie bajka...
- Głodni jesteśmy na ciasto.
- Już robię coś na ząb.
Kroję ciasto i zastanawiam się, co powiedzieć? Przecież nie pisałam zwierzeń smoka w nocy, ani w drodze po wodę czy do sklepu! Na szczęście, mąż już nie pytał. Kiedy moje towarzystwo było już zbędne, czyli gdy pies i mąż zażerali się ciastem, poszłam do sklepu.
Stoję w kolejce i słyszę:
- Ona ma tu - gest kółka zakreślonego na czole jest autorstwa jakiejś pani kupującej mleko.
- Pani, a po co ona tak skakała? - pyta druga.
- Mówię, że ma nie po kolei - tłumaczy pierwsza.
Pani Wanda - właścicielka sklepiku - patrzy na mnie i się uśmiecha.
- Mówię pani, zerwała się, wpadła do namiotu, wyleciała jak poparzona i wylała całą wodę na stół. Gadała do siebie ze dwie godziny.
Zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie o mnie ta mowa? Na pewno o mnie. Skuliłam się, chcąc wysłuchać jaka to głupia jestem.
- Pani wie? Ona rybę świeżutką wyrzuciła do zalewu. No nie głupia?
- To ona łowi?
- Czy ja wiem, pewnie łowi.
No mogę sobie wyobrazić, jak prędko plotka o pomylonej babie z żółtego namiotu poleci po całym Międzybrodziu Żywieckim. Żeby nie było wątpliwości, że to ja, któraś z kupujących powiedziała:
- To ci co się rozbili namiotem pod płotem?
- Tak.
- Aha, to ci przy elektrowni, z "maluchem".
- Te same ludzie - potwierdza pierwsza.
- Biedny ten chłop. Z taką to nie wiadomo, co do głowy strzeli.
- Jeszcze nas spali! - krzyczy gruba kobieta, wchodząca do sklepiku.
- Kto? Kiedy? - panie otoczyły grubaskę, chcąc wyciągnąć od niej jaka to jestem nienormalna.
- Co, jak? - grubaska patrzy zdziwiona.
- No... ta tam . Co spaliła?
- Patrz pani, ja mówiłam...
- Coście zgłupiały? Kto pali?
- Sama pani mówiła, że was spali - panie mają do grubaski pretensję.
- Słońce! Słońce nas spali, jak mój nie rozwiesi markizy.
- Aaaaa!
- Och!
Pani Wanda z trudem wstrzymuje śmiech.
- Bo wie pani...
- Ta, pod elektrownią...
- Ta, co to ma psa, co ciągle kopie...
- No co ta pani? To pisarka, znam ją z Katowic, bo często spotyka się z dziećmi i moja wnuczka za nią przepada. Przyjeżdżają tu z mężem co roku. I co ona? Co?
- Pisarka? - skrzywiła się druga.
- No tak. Mówiłam, że ma coś nie tak.
- Co pani podać? - pyta mnie pani Wanda.
- Poproszę pół kilo siarki, dwa kartofle i metr lontu do bomby - powiedziałam bardzo wolno i bardzo wyraźnie. Zrobiło się cichutko.
- A, dzień dobry pani - grubaska uśmiecha się do mnie szeroko.
- Dzień dobry. Co słychać u wnuczki - pytam.
Wszystkie baby wymiotło ze sklepiku. Wychodziły szybciutko, nie patrząc nawet w moją stronę. Teraz my, we trzy gruchnęłyśmy śmiechem. Wróciłam z zakupami trochę zmieszana. Czyżby moja fantazja spłatała mi tak okropnego psikusa?
Na stoliku leży maleńki, złoty guziczek. Wiem do kogo należy. Pomarańczowemu oderwał się z jego portasków.
Wieczorem siedzieliśmy jak zwykle przy grilu i piekliśmy kiełbaski. Z tego miejsca nie widać góry Żar, ale za to po przeciwnej stronie zalewu migocą na górze światełka. Zupełnie, jak pysk potwora.
Wiem, że to światła domów, ale...
Przy skąpym świetle lampki zawieszonej u sufitu, czytam mężowi bajkę. Nie skończyłam jeszcze drugiej opowieści, gdy usłyszałam jak chrapią. Nie wiem, kto głośniej. Pies czy mąż.
- No tak. Znów zasnęli. Czy to ja piszę bajki na dobranoc?
- Przeprasza, ale tata się gniewa, bo zgubiłem złoty guziczek. Czy pani go widziała?


powrót do spisu treści


***KONKURS***

xxx

***KONKURS***

 
1. Na kartce A4 narysuj ilustracje do wydrukowanych bajek.
2. Napisz imię, nazwisko, wiek i adres i prześlij do dnia 01. 05. 2007 na adres:

          GALERIA STAŃCZYK
          30-079 Kraków, ul. Królewska 94
3. Nadesłane rysunki wezmą udział w konkursie, którego rozstrzygnięcie nastąpi 1 czerwca 2007.


Marek Szymański
"Tulipany w wazonie" - tempera 70x50

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska