30-336 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
tel./fax 267-00-99
konto : ING Bank Śląski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 1(25) 2006

Na okładce :
Maria Błaczyńska Kraków - Sukiennice, technika mieszana 14x15

Od Redaktora


 
KRAKÓW JEST JAK PRYZMAT PRZEZ KTÓRY PIĘKNIEJE OJCZYZNA 
 

            Jan Sztaudynger

Tego majowego wieczoru ludne zazwyczaj centrum wypełnione było dziesiątkami tysięcy ludzi czekających historycznego wydarzenia: pierwszej wizyty następcy Jana Pawła II. Na skwerze pod "papieskim oknem" w tłumie, w którym przeważała młodzież, stała starsza, skromnie ubrana pani. - Przyjechałam zza Warszawy, z Płońska - odpowiedziała zagadnięta. - Wszak dziś rano Papież był w Stolicy. - Tak, ale zobaczyć i powitać Ojca Świętego tutaj, to zupełnie co innego - stwierdziła tłumacząc w ten sposób swą daleką podróż.
Dwie opinie: poety i "zwykłego" człowieka w odmienny sposób, choć jednoznacznie, potwierdzają magię Krakowa.
Dlatego i ja jestem szczęśliwy, że właśnie to miejsce dano mi do życia.
Bywają chwile, że zapominając o przyziemnych sprawach dnia codziennego i przymykając oczy na to co niedobre, napawam się tym wszystkim, co Kraków może dać i daje. Niekłamany zachwyt coraz liczniejszych (liczonych już w milionach) gości ze świata mnie w tym utwierdza. Często dowiaduję się o ludziach, którzy po latach wędrówki po świecie, zamieszkują w nim na stałe. Nie są to jedynie tacy luminarze jak Czesław Miłosz, aktorzy i sportowcy, także obcokrajowcy.
W tej opinii utwierdza mnie też niebywałe zainteresowanie Czytelników specjalnym (nie pierwszym już zresztą) numerem naszego kwartalnika, w całości poświęconym Krakowowi. Okazuje się, że prawie każdy, kto w nim się znajdzie, ulega zadziwiającej fascynacji i chce uwiecznić w sobie właściwy sposób to, co w tym mieście przeżył, czego doznał.
Dlatego odzew na inicjatywy Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych, która organizuje tu malarskie plenery, rozpisuje konkursy literackie, jest niesłychany. Przyczyniają się do tego wydarzenia związane z corocznym festiwalem organizowanym pod hasłem "Kocham Kraków z wzajemnością". Z początkiem czerwca to wyznanie miłości objawia się mnogością rozmaitych wydarzeń, a to artystycznych, a to sportowo-rekreacyjnych, a to krajo, a właściwie "krakoznawczych". W swym założeniu mają one "wywabić" z mieszkań, z domów opieki, z ośrodków wychowawczych tych wszystkich, dla których przebogata oferta Krakowa wespół z Kazimierzem, Podgórzem i Nową Hutą jest zazwyczaj trudno dostępna.
Opublikowanie całego wartościowego dorobku artystycznego tych imprez wymagałoby edycji całkiem opasłego tomu. Bardzo nas to bogactwo cieszy, chociaż z drugiej strony szczupłość łamów zmusza do koniecznej (dla pominiętych autorów "bezlitosnej") selekcji.
Chciało by się, by ta pasja i ambicje twórców opiewających Kraków, ogarnęły również tych, którzy na co dzień Krakowem się opiekują i go upiększają. W wielu krakowskich kamienicach (zwłaszcza z okresu międzywojennego XX w.), pięknych i wygodnych, można zauważyć wmurowane w sieniach tabliczki z nazwiskami ich budowniczych - architektów i rzemieślników, a w gruncie rzeczy artystów w swoich specjalnościach. Byli bowiem dumni ze swych dzieł (mieli nadzieję, że na wieki) tu pozostawionych. Dobrze byłoby, gdyby współcześni deweloperzy byli podobnie rzetelni i odpowiedzialni. A kolejni ojcowie miasta niechaj zasłużą na wdzięczną pamięć, a nawet pomniki takie, jakie już mają Dietl, Leo czy Zyblikiewicz.
Żywiąc taką nadzieję, zostawiam teraz Czytelników... sam na sam z Krakowem.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Maria Bazielich - wiersze
Anna Grzegorczyk - wiersze
Małgorzata Kaszyńska - "Historia Króla Kraka i Wawelskiego Smoka czyli nie taki smok straszny jak go w legendzie malują"
Andrzej Łukasz Malanda - "WIELKI ZJAZD KRAKOWSKI AD 1555"
Janina Miecznik - wiersze
Zbigniew Mitka - wiersze
Maria Nowak - "Kraków - kolebką działalności Karola Wojtyły - Papieża Jana Pawła II (rozważania na temat Osoby Ojca Świętego)"
Krystyna Pilecka - wiersze
Henryk Szczepański - "SZEŚĆ LEKCJI KRAKOWA"
Anna Twaróg - wiersze




LISTY

Galeria kwartalnika -


Maria Bazielich

Głos dzwonu...

          Zygmunt Stary
          dzwoniąc
          przypomina dzieje,
          które przeszły cicho
          do naszej historii;
          towarzyszy nam
          w wielkich
          kraju wydarzeniach.
          Głos Jego
          o mury
          starego Krakowa
          dziś nauki
          odbija się
          echem,
          które kąpie się
          w nurtach
          Wisły.
          Fale rzeki
          niosą go
          jak skarb wielki,
          jak dumą
          przepełnione
          naszych przodków
          słowa:
            "pamiętajcie zawsze
            żeście potomkami
            królewskiego miasta
            - Krakowa!"

           
           
          ***
          Miasto
          najpiękniejsze
          ze wszystkich
          na świecie!
          Gdzie gołębie
          spacerują
          asfaltowym
          traktem,
          Oglądając
          wspaniałe
          budowle
          co przeżyły
          wieki...
          Gdzie
          dzwon
          Zygmunta
          oznajmia
          uroczyste
          chwile,
          a przechodnie
          noszą w sobie
          przeszłość,
          która
          na starych
          gzymsach
          kamienic
          żyje
          dla przyszłych
          pokoleń...
           


          Żyją wśród nas

          W ciszy wieczornej,
          kiedy zabłysną światła
          starych
          gazowych latarni,
          zza woalu
          jesiennych liści
          i wieczornej mgiełki
          otulającej planty,
          wyłaniają się
          duchy
          przodków...
          Spacerują dostojnie
          starzy i młodzi, dawni mieszkańcy
          grodu Kraka:
          damy w kapeluszach
          jak z bajki,
          powłóczystych,
          bogatych sukienkach
          i panowie
          w sztywnych cylindrach
          z laseczkami
          o złoconych
          gałkach...
          Jesień
          ścieląc liście,
          ubarwia
          obrazy z przeszłości,
          która nadal
          wśród nas
          żyje...


powrót do spisu treści


Anna Grzegorczyk

***

        Nad Krakowem fruwa smok,
        jeden, potem drugi, czarny i włochaty,
        aż kwiaciarce w pasiastej spódnicy
        na koszyk z narcyzami upadł cień...

          A żołnierz samotny błąka się po rynku,
          za nim stróż Wielkanocny
          otrzepuje wąsy z piór
          kaleczących się o dachy zabytkowych aniołów,
        O których nikt nie wie, że są,
        oprócz wieży na rynku,
        piwnicy pod Wawelem
        i kamieniczek wszystkich,
          W których bywał i mieszkał On,
          i Ona, i Oni wszyscy biegający na wesela
          wiejskie, zakradający się do sadu,
          unikający nocnych żandarmów...
        Zakręcił się wokół studni,
        po bruku stukał zaczarowany koń,
        upuścił dwie monety,
        cień zaczarowanych kopyt
          Wstukiwał się w ciemnogranatowe niebo.
          Poszedł trzymając się kapelusza
          zapamiętać taki czas wszystkich naraz
          spotkanych w jednym miejscu,
        Pod jednym parasolem,
        pod jednym dachem
        jednego domu takich samych ludzi
        i słów, gestów po nich.
          "Ej, żołnierzu! Może kupisz...
          słoneczne, najpiękniejsze żonkile,
          kup i zmień sobie to zaczarowane oblicze,
          bo wpadniesz Panu Bogu w oko!"


powrót do spisu treści


Małgorzata Kaszyńska

Historia Króla Kraka i Wawelskiego Smoka
czyli
nie taki smok straszny, jak go w legendzie malują

        O Wawelskim smoku jest legenda taka,
        iż był zły i podły i dręczył gród Kraka.
        Aż mu Szewczyk owcę z farszem z siarki rzucił
        w ten sposób gadzinie podłe życie skrócił.
        Sam dostał w nagrodę królewnę za żonę,
        żyli długo w szczęściu i legendy koniec.
        Lecz prawda jest inna, chcę tu ją ogłosić,
        bo mnie prawnuk smoka bardzo o to prosił.
        Smok wawelski wcale nie był taki zły,
        choć miał pysk nieładny, a w nim ostre kły.
        Mięsa wprost nie znosił, bowiem był jaroszem,
        jadł marchew, kapustę, brukiew, chleb i groszek.
        Czasem się złakomił na sery lub jajka,
        pil jedynie mleko, niekiedy maślankę.
        Król Krak smoka lubił i cenił go wielce,
        bo gad by poczciwy i miał złote serce.
        Żyli w wielkiej zgodzie, lecz nie bez powodu,
        bo smok stał na straży i zamku i grodu.
        Tak sobie trwali w przyjaźni uroczej,
        Krak w swych komnatach, gad w jamie smoczej.
        Król się nie martwił napaścią wojsk wrogich,
        gdyż smoka ujrzawszy, brali za pas nogi.
        Czasem Krak ze smokiem grali razem w kości,
        czasem smok u króla na komnatach gościł.
        Gad popijał mleko, Krak zaś dobre wino
        i mówi do smoka "Ty moja gadzino".
        Nietypowa przyjaźń dość długa by była,
        ale się królowi córka urodziła.
        Kiedy zaś wyrosła na piękną pannicę,
        to smok po prostu się nią zachwycił.
        Nie jadł i nie pił, ryczał dzionki całe,
        że aż na rynku kamienice drżały.
        Wreszcie gdy zamek zatrząsł się w posadach,
        król zapytał smoka "No i w czym jest sprawa?"
        Smok łapą łzę otarł co spłynęła z oka,
        "Królu powiem prawdę - ja księżniczkę kocham.
        Proszę daj mi Panie swą córkę za żonę".
        Na to król zbaraniał, choć miał mądrą głowę.
        "Widzisz kochanieńki, w tym jest trudność taka,
        że córka ma wychodzi za mąż tego lata.
        Mody wszak nie jestem, chcę tronu następcę,
        a za twe potomstwo raczej nie zaręczę.
        W tych sprawach mężczyznę musi mieć dziewczyna,
        a ja w mężu córki będę widział syna".
        Gdy skończył, posmutniał poczciwe smoczysko.
        "Panie mój masz rację, na zgodę daj pyska,
        niech to będzie królu nasze pożegnanie,
        ponieważ ja teraz tutaj nie zostanę.
        Serce by mi pękło z okrutnej rozpaczy,
        gdybym młodą parę gdzieś nagle zobaczył.
        Albo zmienił nagle gust mojej diety,
        z młodego księcia zrobił siekane kotlety.
        Zazdrość zły doradca, chcę mieć czyste serce,
        polecę hen za morza, nie spotkamy się więcej.
        Może tam zapoznam jakąś miłą smoczycę
        i w jej mocnych pazurach ból mój trochę uciszę".
        "Co ja powiem ludowi, gdy cię tu nie będzie?"
        "Królu już wymyślisz jakąś świetną legendę.
        Trochę mnie oszkalujesz, powiesz, że byłem draniem,
        że raz w miesiącu dziewic na śniadanie żądałem.
        Porywałem owieczki, bydło, gęsi tłuste,
        a twój zięć mnie zabił, bo skarbiec był już pusty".
        Wzbił się smok pod niebo, machnął jeszcze ogonem,
        i już do tej pory nie powrócił w te strony.
        Król Krak długo płakał po stracie przyjaciela,
        lecz gdy wnuk się urodził szybko poweselał.
        Nadworny bajarz napisał legendę o złym smoku
        i z taką treścią przetrwała do dwutysięcznego roku.
        W to co napisałam, niech wierzy kto chce,
        proszę tylko krakowian, nie myślcie o mnie źle.


          GOŁĘBIE KRAKOWSKIE

          Na krakowskim rynku
          kościół i Sukiennice
          i tyle jeszcze cudów,
          że ich nawet nie zliczę.
          Tu każda kamienica
          to historii kawał.
          Barbakan i Wierzynek,
          i Floriańska Brama.
           
          A krakowskie gołębie
          wzlatują pod niebo wysoko.
          A krakowskie gołębie
          podobne są jasnym obłokom.
           
          W "zielonym karnawale"
          Lajkonik bryka od rana.
          W Wigilię kwiaciarki kładą
          kwiaty pod pomnik Adama.
          Na plantach wysokie drzewa
          rzucają świetliste cienie.
          Niektóre z nich widziały,
          miasta stare dzieje.
           
          A krakowskie gołębie
          nad rynkiem skrzydłami machają.
          A krakowskie gołębie
          o swoim mieście gruchają.
           
          Z mariackiej wieży hejnał
          w świat leci co godzina.
          Nad Wisłą wawelski zamek
          od wieków straż swą trzyma.
          "Gaudeamus" rozbrzmiewa
          co roku w "Jagiellonce"...
          Kto raz Kraków zobaczy
          zostawi w nim swe serce.
           
          A krakowskie gołębie
          szczęśliwe nad miastem fruwają.
          A krakowskie gołębie
          najbardziej rynek kochają.


          MIASTO KRÓLÓW
           
          Jestem z miasta Warszawy,
          nie znam dobrze Krakowa,
          ale dawny gród Kraka
          bardzo mnie się podoba.
           
          Te prastare uliczki
          które wciąż pamiętają,
          Piastów i Jagiellonów,
          przeszłość Polski wspaniałą.
           
          W tym mieście jest kopiec Wandy
          która nie chciała Niemca.
          Tu, na krakowskim rynku,
          naczelnik Kościuszko przysięgał.
           
          Tu jest Kościół Mariacki,
          w nim piękny ołtarz Stwosza.
          To na krakowskim bruku,
          do walki zerwała się kosa.
           
          A pośród wąskich uliczek
          chadzała Królowa Bona...
          Kraków wciąż sercem Ojczyzny,
          na wieki tu Polski Korona.


powrót do spisu treści


Andrzej Łukasz Malanda
 
WIELKI ZJAZD KRAKOWSKI AD 1555

KRAKOW, miasto o bogatej historii i stolica Polski, przygotowaniami do spotkania królów, monarchów i europejskich wielmożów - żył od dawna. Już wczesną wiosną 1554 roku gród nad Wisłą obiegła wieść, że Król Polski postanowił z wielką oprawą uczcić swoje 35-te urodziny oraz 25-tą rocznicę koronacji, które przypadły w roku następnym.
Na to wielkie spotkanie chciał uzyskać aprobatę Sejmu, którego obowiązkiem było znać to całe międzynarodowe przedsięwzięcie. Toteż, zgodnie z rozkazem Jego Królewskiej Mości - 21 czerwca 1554 roku - zebrała się na Wawelu Izba Poselska. Na trwającym 4 dni posiedzeniu zaakceptowała ona nie tylko to, że Zjazd odbędzie się latem następnego roku, ale również i to, że można będzie wydać tyle dukatów, ile zajdzie potrzeba. Choć trzeba tu przyznać, że ogólny koszt Zjazdu miał wynieść sporą kwotę pieniędzy, lecz skarbiec królewski był zasobny. Już po ustaleniu kosztorysu należało więc zapraszać gości. Zygmunt August miał w tej mierze szeroko zakrojone plany. Na początku wysłał poselstwa z zaproszeniami do Edynburga, Londynu, Paryża, Madrytu, Moskwy, Jassy, Stambułu. Ze wszystkich tych dworów otrzymywał potwierdzenie przybycia któregoś z przedstawicieli głów państw. Jednak z Rosji, zamiast Iwana IV Groźnego - zapowiedział swe przybycie metropolita moskiewski - Makary. Kiedy dyplomaci powrócili już z pierwszej części misji, sekretarze królewscy wysłali ich w dalsze podróże: do Szwecji, Danii, państw niemieckich Hesji, Brandenburgii, elektoratu Trewiru, Saksonii, Księstwa Szweryńskiego, a także Prus Książęcych. Nie zabrakło też poselstwa do chanatu krymskiego i siedziby domu bankowego Fuggerów. Zewsząd król polski otrzymywał zgodę na przyjazd do Krakowa. Tak więc już w styczniu 1555 roku monarcha miał gotową listę ze znaczącymi nazwiskami przewidywanych gości.
Jeszcze w lutym Jagiellon spotkał się na Jasnej Górze z księciem zachodniopomorskim - Barminem IX i możnowładcami polskimi i litewskimi. Ogółem wytypowano cztery osobistości do udziału w spotkaniu krakowskim.
2 marca 1555 roku na zamek w Chęcinach przybyły dwa dwory: króla Zygmunta Augusta i królowej matki - Bony Sforzy d'Aragona. Po trudnych, trwających wiele godzin negocjacjach - Bona obiecała przybyć na letnie uroczystości do Krakowa aż z Golubia-Dobrzynia, gdzie zamieszkała we wrześniu roku poprzedniego. Ostatnim etapem kompletowania listy gości było spotkanie 2 kwietnia tegoż roku na Wawelu z polskimi pisarzami. Swój przyjazd na uroczystości z ochotą zapowiedzieli: Andrzej Frycz Modrzewski, Mikołaj Rej i Łukasz Górnicki. Dnia 15 kwietnia - polski król oficjalnie podał termin Zjazdu: 15 lipca - 2 sierpnia 1555 roku.
Zaraz potem ogłoszono miesiąc gruntownego sprzątania Krakowa, Bochni, Wieliczki, Niepołomic, Ojcowa i innych miejscowości - tak, aby zalśniły całym swym blaskiem na przybycie tak wielu znamienitych gości. Teraz przyszło oczekiwać, czy żywa wymiana poselstw była skuteczna. Jako pierwsze - zajechały już 10 lipca - Bona Sforza z córką Anną Jagiellonką, a także przybyli - wracający z urlopu lekarz królewski Stanisław Fogelweder, Barnim IX - książę zachodniopomorski, Łukasz Górnicki, Andrzej Frycz Modrzewski, Mikołaj Radziwiłł "Czarny", Jan Ocieski, Mikołaj Rej i Jan Przerembski. Następnego dnia Kraków oglądał orszak landgrafa heskiego - Filipa)Joachima II Brandenburskiego z żoną Jadwigą Jagiellonką. Do stolicy Polski dotarli też: hospodar mołdawski - Aleksander IV Lapusneanu, Izabella Jagiellonka z synem - księciem Siedmiogrodu - Janem Zygmuntem Zapolyą, elektor Trewiru arcybiskup Richard von Greiffenklau, książę pruski - Albrecht Hohenzollern, chan krymski - Dewlet Gerej, zarządca domu bankowego Fuggerów - Anton Fugger, a także król Czech i Węgier - Ferdynand I.
12 lipca na krakowskim rynku witano króla Francji - Henryka II i królową Katarzynę Medycejską, metropolitę moskiewskiego - Makarego, aż dwie Marie-królowe: de Guise /królową Szkocji/ i władczynię Anglii - Marię Tudor, elektora saskiego Augusta oraz księcia szweryńskiego Jana Albrechta. W dalszej kolejności przygotowano powitanie księciu Finlandii - Janowi III z żoną Katarzyną Jagiellonką oraz cesarzowi Karolowi V.
Dopiero po południu 14 lipca zawitał do Krakowa sułtan turecki Sulejman II Wspaniały oraz król duński i norweski - Chrystian III Oldenburg.
Stolica Polski rozkwitła barwnymi orszakami monarszych dworów i innych najwyższych dostojników państwowych ówczesnej Europy. Pierwszy dzień Zjazdu Krakowskiego - 15 lipca 1555 roku rozpoczął się uroczystym śniadaniem na świeżym powietrzu. Po królewskim powitaniu i podziękowaniu za przybycie - Zygmunt August zaprosił wszystkich do uroczystego posiłku. Goście zasiedli do stołów, na których pyszniła się polędwica wołowa faszerowana jarzynami, miniaturowe placuszki rybne w kształcie figurek tarota, złociste tafle pieczystego ułożone w wyraźną mozaikę. Nie zabrakło pulchnych gomółek białego sera, obok których stały pucharki z bursztynowym miodem, słodkie, maślane bułeczki, leguminy z morwy i różne owoce. A do tego napoje, jakie kto lubi, przy czym najczęściej wznoszono puchary z miodem pitnym. Do wtóru biesiadnikom przygrywała kapela, złożona z dzieci i młodzieńców, ochoczo dmuchająca we flety i piszczałki. W samo południe arcybiskup Trewiru Richard von Greiffenklau odprawił w Katedrze Zygmuntowskiej uroczyste nabożeństwo, co czynił potem każdego dnia. Wreszcie nastał czas obiadu, a gwarno było przy stołach nakrytych co najpiękniejszą zastawą, przystrojonych serwisami i kwiatowymi budowlami. Służba z wielką umiejętnością obsługiwała uczestników Zjazdu wnosząc kolejne potrawy, których zaliczyć nie sposób, ale kilka wymienić wypada: zupa koperkowa /z dużą ilością włoszczyzny/, pieczeń ze źrebięcia, jeleń w sosie borowikowym, sandacze w potrawce z raków i szczupaki duszone na parze, nadziewane gęsi i kuropatwy, ogon bobrowy, kaczka w galarecie i jako pasztet. Zaś desery /maliny i inne jagody w syropie, a także nasączony rumem biszkopt na czekoladowym musie/, frukta, napoje oraz inne niespodzianki - podano już w sali balowej, gdzie miał się też odbyć koncert klawesynowy. Wczesnym wieczorem, kiedy lipy pachniały naj intensywniej król Zygmunt August dokonał na Rynku Głównym uroczystego otwarcia Zjazdu, mającego trwać kilkanaście dni. Sukiennice tętniły życiem. Każde z państw, którego monarcha przybył na to europejskie spotkanie) wystawiło swoje kiermaszowe stoły, głównie z darami natury oraz innymi ciekawostkami. Tłoczyli się wokół nich licznie mieszkańcy Krakowa i mnóstwo przyjezdnych. A wśród nich rej wodzili dyplomaci z poszczególnych państw, podejmując różnorakie misje i zadania. Następnego dnia kawalkada karet i przezabawnych pojazdów /a za królem polskim, który jechał konno - w ślad poszli inni doborowi jeźdźcy/, udała się do Wieliczki, gdzie gospodarz i goście spędzili dwa dni na wizycie w kopali soli i wycieczkach po okolicy. Z braku kościoła Richard von Greiffenklau odprawiał nabożeństwa na uczynionym pod gołym niebem ołtarzu i rozstawionych klęcznikach. Pogoda szczęściem dopisywała, a naturalne otoczenie przy,6dy było niezwykle urokliwe. Wieliczka tak się spodobała, iż goście z ochotą odwiedzili też XII-wieczną kopalnię soli kamiennej w Bochni. Zaś polowanie w Puszczy Niepołomickiej było wydarzeniem nie lada. Wszyscy przyodziali się stosownie, przygotowano przybocznych, straże myśliwskie, sfory psów. Część osób jednak wolała pozostać w charakterze obserwatorów. Puszcza aż zatrwożyła się takim ogromem gości. Lecz już tętent kopyt końskich oznajmiał zbliżających się myśliwych. Rozstępowały się drzewa, krzaki schodziły z drogi ....
"Król jegomość jedzie" szeptały sosny, pochylając konary..... "Na polowanie" dodawały krzewy. Ziemia poorana świeżo racicami zwierząt które uciekały w popłochu, przycupnęła. W jednej gęstwinie schował się tur. Niestety, nie było dlań ratunku. Psiarnia ujadając wściekle otoczyła zarośla, wzbudzając tumany kurzu. Rozległ się ryk. Ryk mordowanego zwierza. Trafione strzałą kuszy cielsko bezwładnie osunęło się na omszałą ziemię. Królewski myśliwy wyjął róg i dął. Polowanie skończone. Nastał czas biesiady łowieckiej, która przeciągnęła się długo w noc. W samych Niepołomicach Zygmunt August w asyście dostojnych gości dokonał osobistej lustracji budowy zamku myśliwego, która trwała już lat kilka.
Cały ten czterodniowy objazd zakończył się przybyciem do zamku w Ojcowie, gdzie odpoczywano kilka dób, ucztując, pozując królewskim malarzom do indywidualnych i zbiorowych portretów. Trwały też interesujące dyskusje, w których prym wiedli co lepsi dyplomaci i światlejsi monarchowie.
Król cieszył się, iż w radosnej atmosferze świętuje się Jego 35-tą rocznicę urodzin oraz 25-tą koronacji. Atrakcjom nie było końca.
Nie bez obaw wchodzono do Jaskini Wierzchowskiej Górnej odległej około 4,2 km od Ojcowa), ale wyprawa zakończyła się szczęśliwie. Toteż dziękowano Panu Bogu za wszystko na Mszy Św. Koncelebrowanej przez arcybiskupa Trewiru i proboszcza parafii w Modlnicy (ok. 12 km na płn.-zach. Od Krakowa). Msza odbyła się w wybudowanym w 1553 roku kościele parafialnym. Modrzewiowy kościółek nie był w stanie pomieścić wszystkich, gdyż tutaj właśnie dostąpili zaszczytu udziału we Mszy Św.. - okoliczni mieszkańcy, szczerze radujący się widokiem tylu dostojników na czele z własnym królem. W kolejnym okresie wojażowania monarchowie przybyli do odległego od Modlnicy o ok. 13,5 km Opactwa Benedyktynów w Tyńcu, gdzie spędzili nieco ponad dwa dni na zwiedzaniu XI-wiecznej budowli, na dysputach z zakonnikami, załatwianiu pilnej i zaległej korespondencji, a także spokojnie oddawali się medytacjom i modlitwom. Wielu spośród nich szukało tutaj rozwiązań dla trudnych problemów ich państw. Nie było to proste.
30 lipca zagraniczni goście przybyli ponownie do Krakowa, ale tym razem zamieszkali na okres dwóch dni w trzech bogato zdobionych i okazałych, trzypiętrowych kamienicach w Rynku: Szarej z XIV wieku, gotyckiej Montelupich i także XIV-wiecznej Kamienicy pod Jaszczurami.
Przenosiny z Zamku do tych kamienic związane były z przygotowaniami do wielkiego balu urodzinowego, który wydał Zygmunt August. Tym razem gośćmi zajęli się profesorowie i studenci Uniwersytetu, który miał wielką sławę w całej Europie. Dokładnie o godzinie 19-tej - 31 lipca 1551 roku królewscy trębacze hejnałem dali znak i kawalkada pojazdów opuściła Rynek (gdzie wcześniej) odbywały się zapierające dech w piersiach popisy sztukmistrzów i linoskoczków), udając się w stronę Wzgórza Wawelskiego. Król Zygmunt August zaprosił uczestników Monarszego Zjazdu do największej komnaty, gdzie po raz pierwszy pokazano wspaniałą kolekcję królewskich arrasów. Okrzyki zachwytu, szczere gratulacje (czasami zabarwione zazdrością!) towarzyszyły temu olśniewającemu pokazowi. I znów na biesiadnich stołach znajdowała się imponująca ilość potraw na zimno i na ciepło - tak wiec można było wybierać między łapami niedźwiedzia w sosie warzywnym, wymyślnie przyrządzonymi rybami czy prosięciem pieczonym w całości. Szlachetnych trunków - wymieniać nie wypada. Po kolei delegacje zagraniczne wręczały Jubilatowi swoje upominki, które wzbudzały podziw zgromadzonych.
Zygmunt August otrzymał kilka rodowych, złotych i srebrnych serwisów, bursztynowe zapinki do płaszcza w bogato rzeźbionej oprawie, wielki łańcuch z kości słoniowej, przepiękne, dekoracyjne wazony o wielkich rozmiarach, wreszcie co najmniej kilka gustownych płaszczy, podbijanych naturalnymi futrami. Jubilat rewanżował się okolicznościowym medalem ze swoją podobizną oraz miniaturową makietą Krakowa. Zamkowa kapela, trefnisie i błazny umilali czas uroczystej kolacji. Wreszcie nadszedł moment zabierania głosu przez Jubilata. Król Zygmunt August - pomimo drobnej postury - wydawał się wówczas olbrzymem, a rumieniec okrył blade zazwyczaj oblicze. Król świetnie rozmawiał kilkoma językami, toteż zapowiedział, iż sam będzie się zwracał do swoich gości ich ojczystą mową. Zapanowała cisza, w której niósł się jasny głos Zygmunta Augusta, opowiadającego o tym, dlaczego tak bardzo zapragnął tego spotkania.
Otóż po śmierci swej ukochanej Basieńki - miał proroczy sen.
Od początku był przekonany, iż ten sen musi wypełnić się na jawie. Opowiadał zebranym, iż miał wizje Europy od dziś aż po sam koniec XX wieku. Szmer przeszedł po sali ... jakże to możliwe? A król opowiadał o licznych, coraz to okrutniejszych wojnach, wywoływanych podstępnymi intrygami, zaborczą polityką, co silniejszych państw. Gdy mówił o potopie szwedzkim, walkach z Turkami, czy rozdarciu Polski przez trzy sąsiednie mocarstwa - słychać było przyśpieszone bicia serc obecnych. Sam wiek XX przyniósł tyle bolesnych i jednocześnie zadziwiających wydarzeń, iż nie wszyscy goście zdołali pojąć grozę tej królewskiej opowieści. Zbliżając się do końca swej zaskakującej i niezwykłej wypowiedzi, poprosił gorąco zebranych, iżby zmieniając swoje postępowanie wobec innych - oni i ich następcy - mają jeszcze szansę na zmianę swoich losów i losów sąsiadów. Zwłaszcza prosił o nie podejmowanie rozlewu krwi, chronienie pokoju. Zaczerpnąwszy głęboki oddech - król Zygmunt August powiedział zebranym, iż trzeba dawać przyzwolenie na to wszystko, co jest pokojowym spotkaniem narodów, ich tradycji kulturalnych, wreszcie na to, aby Europa stała się wspólnotą ojczyzn. Zażartował jeszcze, że widział we śnie Kraków roku 2000-go; zdumiał się jego wyglądem, ale i zachwycił pięknem miasta zarazem polskiego, jak i europejskiego. Wawel także stał niewzruszony na swym miejscu.
Król polski zwrócił się do swych znamienitych gości, aby prowadząc politykę wewnętrzną i zagraniczną Kierowali się roztropną troską o dobro wspólne.
Z wysiłkiem ujął ogromny puchar ze szkarłatnym winem kierując swój toast do wszystkich władców: "Czyńcie dobro, póki czas". Ogromne wzruszenie i głęboka zaduma ogarnęły wszystkich. Dopiero po dłuższej chwili dotarły do nich dźwięki skocznej muzyki, dające sygnał do podjęcia pląsów w balowej sali. Sam bal był bardzo udany i długi. Prawie cały 1 sierpnia upłynął na wypoczynku, zmęczonych całoroczną zabawą i proroczym przemówieniem króla - gości Zjazdu.
Dopiero o 18-tej w kaplicy Zygmuntowskiej odbyło się uroczyste, rocznicowe nabożeństwo ekumeniczne, które koncelebrowali: prymas Polski /przybył.
z Tyńca/, przyjazny nauce Lutra arcybiskup Trewiru oraz metropolita moskiewski - Makary. Było to nadzwyczaj naturalne, gdyż Polska od dawna miała chlubne karty w dziejach wolności i tolerancji religijnej. Wieczorna biesiada przerodziła się w ożywioną dysputę o tym, o czym tak pięknie mówił poprzedniego dnia król Zygmunt August. Mocno, oj mocno te słowa wryły im się w pamięć. Następnego dnia król polski żegnał swych gości na krakowskich Błoniach, skąd odjeżdżali w różne strony europejscy władcy, uczestnicy Wielkiego Zjazdu Krakowskiego AD 1555. Ciekawe, co uczynią po powrocie do swoich krajów? Ano, pożyjemy, zobaczymy....


powrót do spisu treści


Janina Miecznik
 
***
          Spaceruję Plantami, szukam...
          Znajduję... Wawel... Sukiennice
          Choć deszcz za oknami,
          Pod pomnikiem Mickiewicza pachnie kwiatami,
          Myśli krążą... zaduma
          Tyle wieków historii - istnienia
          Kraków to skarb, perła
          Czy uchronią go następne pokolenia.
           
***
          Ukochany - Kraków w noce bezsenne
          To widok oszałamiający,
          obraz doskonały
          Wawel na wzgórzu, zabytkowe kamieniczki
          Ze skrzypiącymi okiennicami
          Patrzą i myślą, że rzecz
          To niepojęta - tyle historii
          Cienie wspaniałej architektury
          Czy pokochają go następne pokolenia.

 
***
          Moment zadumy...
          Budzą się wspomnienia z dzieciństwa
          Gdzieś tam jest Paryż, Wenecja
          Unoszę twarz zroszoną kroplami deszczu
          A tu nad Wisłą na wapiennym wzgórzu
          Najstarszy, dostojny Wawel
          Skąpany w jesiennej szarudze
          Osnuty legendami, wspomnieniami
          Natchnieniem dla artystów i poetów, malarzy
          W jego komnatach kładą się cieniem
          Mijające wieki i lata historii
          Sukiennice skąpane w symfonii barw
          I kształtów... stado gołębi,
          Pomnik Adama Mickiewicza pod nim
          Krakowskie kwiaciarki,
          Kościół Mariacki z hejnałem...
          Wszystko to zmierza w objęcia
          Roku 2000...


powrót do spisu treści


Zbigniew Mitka
 
Kraków I
          Świeci słońce nad Krakowem,
          Na wieży gra trąbka
          Ballady wesołe
          O krakowskich porządkach.
           
          Tu hejnał z wieży kościelnej
          Na Kościele Mariackim
          Opowiada dawne dzieje
          O najeździe tatarskim.
           
          Tu wesołość życia,
          Tu parki zielone,
          Tu kultura obfita,
          Pomniki sławione.
           
          Stare to miasto,
          Jak płynąca tu Wisła
          Polskości gniazdo
          Krakowski kronikarz.
           
          Tu ogromny smok zamieszkał
          Wśród pieczar Wawelu,
          I tu powstała legenda
          O złym Kościeju.
           
          Duch Krakowian
          W zamku mieszka,
          Duch Słowian,
          Duch Leszka.
           
          Tu na trwogę
          Wielki dzwon sercem rusza.
          Żałosny jego ton
          Polaka wzrusza.
           
          Król Zygmunt
          Dzwon odlać kazał.
          Radość nasza
          Niech się pomnaża.
           
          Jak tu milo
          Po uliczkach błądzić
          Zmysły zawile,
          Nową myśl płodzić.
           
          I tyle opowiadania
          O tym Krakowie.
          Te dźwięki, te grania,
          Ten dreszcz, to mrowie.


Kraków II
          Na Rynku kupiłem
          Bukiet kwiatów.
          W porannej mgle
          Budził się Kraków.
           
          Na wysokiej wieży
          Grała trąbka.
          Unosił się hen wysoko
          Duch Krakowa w obłokach.
           
          Zadzwonił klucz w Sukiennicach.
          To sklepikarz sklep otwiera.
          Coraz tłoczniej na ulicach,
          Jadą stróże na rowerach.
           
          Czego oni pilnowali?
          Przecież
          Tu nie ma wandali.
          Tu kultura i rozmowa.
           
          Jedna róża z bukietu mi wypadła.
          Chciałem podnieść,
          Lecz fala wiatru mi ją ukradła,
          A ja muszę ją mieć.
           
          I znów do Rynku idę,
          By różę kupić.
          Tam Lajkonika widzę,
          Jak w podskokach życie budzi.
           
          A krakowskie dziewczyny,
          Jak czyste lilie
          Pędzą gdzieś w słodkie krainy,
          Gdzie kwiaty niewinne.
           
          Na Wawelu
          Dzwon Zygmunta błyszczy,
          Przetrwał po zmaganiach wielu,
          Po strasznej nawałnicy,
           
          Smocza Jama
          Jeszcze dymi,
          Żelazna brama
          I smok olbrzymi.
          Długo by tak jeszcze chodzić,
          Snuć opowieści,
          Długie jeszcze krakowskie drogi,
          Legendy, krakowskie wieści.
           
           


Noc nad Krakowem

 
          Stary duch nad starym Krakowem,
          Milknie ruch,
          Gasną latarnie
          Przed klasztorem.
           
          W zegarze przeskoczył tryb,
          Sprężyna jeknęła.
          Ostatni przechodzień znikł,
          Została noc ciemna.
           
          Uderzył dzwon -
          Głos popłynął.
          Żelazny ton
          Zamilkł, zaginął.
           
          Na Wawelu
          Tańczą duchy.
          Tańczą na weselu,
          Wyginają brzuchy.
           
          Zasnął zielony park.
          Zasnęły kwiaty na klombach.
          W gniazdeczku zmęczony szpak,
          Nawołuje gdzieś sowa.
           
          Szemrze Wisła
          Koło smoka płynąc.
          Jej woda czysta
          Płynie lat tysiąc.


powrót do spisu treści


Maria Nowak
 
Kraków - kolebką działalności Karola Wojtyły - Papieża Jana Pawła II
(rozważania na temat Osoby Ojca Świętego)
          motto:
          Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza
          W ogromny dzwon,
          Dla Słowiańskiego oto Papieża
          Otwarty tron"
          Juliusz Słowacki

Chciałabym podzielić się swoimi refleksjami, które zrodziły się w trakcie piątej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny. Oto znów mieliśmy możliwość przekonać się, że każde spotkanie z rodakami jest dla Papieża źródłem radości i jakby ukojenia.
Mam wrażenie, iż nie było w Jego życiu chwili, gdy nie czułby żywej przynależności do tego kraju i jego narodu. Niezmiennie czuje się szczególnie odpowiedzialny za los swych rodaków.
Jeszcze w 1974 r. pisał w wierszu: "...Czyż może historia popłynąć przeciw prądowi sumień?... Obyśmy nie stracili sprzed oczu tej przejrzystości... Obyśmy nie rozszerzali wymiarów cienia... Nie możemy godzić się na słabość."
Powszechnie mówi się o Ojcu Świętym jako o następcy św. Piotra naszych czasów. Największym autorytecie moralnym. I jest to miano ze wszech miar uzasadnione.
Oprę się teraz na słowach p. Juliusza Kydryńskiego:
"Było to jeszcze w 1941 roku w czasie gdy Karol mieszkał z nami na Felicjanek. W owych czasach krążyły rozmaite przepowiednie.
Nie dowierzając im naturalnie, czytało się je jednak z zapałem, szukając w nich irracjonalnej pociechy. M.in. popularna była tzw. Przepowiednia z Tęgoborza. I pamiętam dokładnie tę chwilę, kiedy siedzieliśmy razem z Karolem przy biurku, przy tym samym biurku, przy którym teraz piszę te słowa, a przed nami leżał tekst owej przepowiedni, której fragment brzmiał: "...trzy świata rzeki dadzą trzy korony Pomazańcowi z Krakowa...".
Przeczytawszy te słowa, a będąc zawsze (...) skłonny do rozmaitych wygłupów, poklepałem wtedy - pamiętam - Karola po ramieniu i zawołałem: No, Karolku, "pomazaniec z Krakowa", to oczywiście ja!
Ale kim Ty będziesz?!".
Był to oczywiście żart, który zrodził się w młodej głowie przyjaciela, ale jakże godzien upamiętnienia.
Sam Karol Wojtyła jakby podświadomie przeczuwał coś, co wydarzy się w Jego życiu, o czym świadczą niektóre wiersze (np. "Melancholik") - oto także fragmenty innych utworów:
 
"Czy muszę być myślą we wszystkim i zawsze do końca?
Czy nie wolno mi myśleć o sobie i tylko na swój użytek?
Czy nie wolni mi nigdy pomyśleć, że jestem "ciekawym zjawiskiem", a ciągle muszę pamiętać, że jestem "przygodnym bytem"?"
 
"Jeśli jednak prawda jest we mnie, musi wybuchnąć, nie mogę jej odepchnąć, bo bym odepchnął sam siebie."
 
"Wtedy jednak nadejdzie On i swoje własne jarzmo przeniesione na twoje barki. Poczujesz, ockniesz się, zadrżysz."
 
Jak ogólnie wiadomo, życie Karola Wojtyły od 1938 roku związane było głównie z Krakowem - miastem, które obok Wadowic i Zakopanego zajęło szczególne miejsce w sercu Jana Pawła II.
Tutaj wiele lat mieszkał (w Dębnikach, ul. Tyniecka 10, kilka miesięcy na Franciszkańskiej (luty 1941 - wrzesień 1941), potem na Kanoniczej w Pałacu Biskupim (w czasie wojny jako kleryk). To w Krakowie przeżył śmierć Ojca (18 luty 1941). Podczas okupacji pracował bardzo ciężko w kamieniołomie należącym do fabryki Solvay, po dwóch latach przeniesiony do działu oczyszczalni wody w tejże fabryce.
Równocześnie studiował polonistykę na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego na tajnych kompletach. W 1942 roku podjął studia teologiczne na Wydziale Filozoficzno-Teologicznym w konspiracyjnym seminarium duchownym. Tu robił doktorat i rehabilitację.
Na UJ należał Karol Wojtyła najpierw do Konfraterni Teatralnej, która kreowała "Studio 39" (inauguracja 2 stycznia 1939). Podczas okupacji powstał podziemny Teatr Rapsodyczny, z repertuarem - rzec można - ku pokrzepieniu serc. Przy czym pomysł jego założenia narodził się wśród przyjaciół Wojtyły na Tynieckiej 10.
Umiłowanie teatru i poezji to wielkie namiętności Karola Wojtyły, które dojrzewały w Krakowie. Jedynie to miasto może poszczycić się faktem, że było świadkiem jak wzrastał duch Wielkiego Polaka.
Jednakże kilkunastoletni Karol Wojtyła raczej nie sprawiał wrażenia człowieka takiego, jakim był w rzeczywistości. Mimo wszystko wyróżniał się spośród rówieśników bardzo wyraźnie. Już jako uczeń gimnazjum (jeszcze w Wadowicach) miał niewątpliwie charyzmę.
I tak oto dalej wspominają Go koledzy i przyjaciele z tamtych czasów: w człowieku doszukiwał się tylko cech dodatnich, cechy ujemne usprawiedliwiał, rozumiał. Był żywego i pogodnego usposobienia, koleżeński, ale i spokojny, poważniejszy wobec życia, z pobłażliwym poczuciem humoru, ze szczyptą niezłośliwej ironijki. Zasadniczość była Mu obca. Nie potępiał , nie pouczał - rozumiał. Traktował wszystkich z jednakową życzliwością i uprzejmością. Zdyscyplinowany wewnętrznie, nikomu nie próbował narzucić swego zdanie. Głęboko wrażliwy. Każdą chwilę zapełniał pożytecznie. W gronie przyjaciół wyróżniał się zdolnościami, talentem, doskonałą pamięcią i oczytaniem, pracowitością, kulturą osobista, tolerancja. Był ogromnie religijny.
To w Krakowie rozpoczęła się realizacja kapłańskiego powołania.
Tutaj ukończył seminarium duchowne i 1 listopada 1946 książę arcybiskup krakowski kardynał Adam Stefan Sapiecha wyświęcił Karola Wojtyłę na księdza. W tym mieście odprawił swą prymicyjną mszę św. w kaplicy św. Leonarda na Wawelu. Kraków był miastem w którym pełnił swa posługę kapłańską, i jako ksiądz (oprócz Niegowici), i jako biskup (wyświęcony 28 września 1958 r.) i jako arcybiskup metropolita krakowski (30 grudnia 1963 r.) i jako kardynał (1967 r.).
Jakże dobitnym świadectwem wciąż żywych więzi Papieża z Krakowem jest atmosfera spotkania z przedstawicielami świata nauki w Jego rodzimej alma mater w dniu 7 czerwca 1997 r.
To na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie znajduje się grób Rodziców (Karola Wojtyły seniora, Emilii Wojtyłowej z Kaczorowskich) i Brata Edmunda. Tego naszego Wielkiego Rodaka obdarzono również mianem Największego Współczesnego Pielgrzyma. Przyjeżdżając 130 razy do jakże wielu krajów, jakże wielu kultur, często wykazuje ogromna odwagę, która jest niezachwianą ufnością w Opatrzność. Zwłaszcza teraz, gdy postura fizyczna Ojca Świętego znamionuje schorowanie i niedołężność. Wszak mimo wielkiego znużenia, pod tą powłoką osoby w podeszłym wieku kryje się niespożyta energia i hart ducha pozwalający nieść to ogromne brzemię odpowiedzialności. Jest uosobieniem skromności i pokory.
Na drodze papieskich pielgrzymek gromadzą się tłumy ludzi. Sądzę, że są wśród nich i tacy, którzy nie idą na spotkanie, aby uczestniczyć w liturgii mszy świętej, lecz po to aby poczuć tego ducha, którym Ojciec Święty emanuje. Świadczy to niezbicie o tym, że w człowieku istnieje wciąż ta cząstka, która odczuwa potrzebę dotknięcia tego niewidzialnego, nieuchwytnego, co wprowadza do serc pewien spokój i ład, a co jakoś ludzi łączy i powoduje, że łagodnieją.
I niezależnie od rozmaitych komentarzy, które pojawiają się w mediach różnych krajów, wiadomym jest, iż ci wszyscy ludzie przychodzą, by słuchać słów Papieża, gdyż wskazuje drogę. Przekazuje nie tylko prawdy eschatologiczne, ale i prawdy ludzkie. Nawołuje do kultywowania wartości uniwersalnych jak prawda, dobroć, miłość, mądrość, praca, wolność, odpowiedzialność. Nieustannie swym przykładem i dokonywanym dziełem uświadamia ludziom sens, siłę, wartość i potrzebę modlitwy. Wielu ludzi ufa Janowi Pawłowi II nie tylko jako Namiestnikowi św. Piotra, lecz i jako człowiekowi. Papież swą postawą daje nam do zrozumienia, że to co proste jest głęboko dobre i wcale nie musi być siermiężne.
Myślę, ze jest tak kochany przez takie rzesze Polaków nie tylko za to, że jako nasz rodak godnie pełni tak potężną misję, nie tylko za pełne prostoty dostojeństwo, nie tylko za wielki patriotyzm, nie tylko za dźwiganie ciężaru losów ludzkości, lecz także za uświadomienie wszystkim i każdemu z osobna, niezależnie jakie miejsce przypadło mu w życiu, że człowiek nosi w sobie godność dziecka Bożego i powinien o tym pamiętać. Tak oto współczesny poeta odpowiada na zew Pomazańca z Krakowa:

        Pytania
         
        czy można nie słyszeć
        potrzeby swego serca?
        dlaczegóż karać je
        za istnienie ducha?
         
        czyż można zagłuszyć
        impulsy z wieczności,
        które ratować chcą
        nasze człowieczeństwo?
         
        czyż wolno nam
        skasować wrażliwość na prawdę
        drugim człowieku
        - tym słabszym?
Bibliografia: 1. Karol Wojtyła - "Poezje wybrane" - LSW 1987 Warszawa 2. "Młodzieńcze lata Karola Wojtyły" - wspomnienia Oficyna Cracovia 1990 (str. 108)
 
Tekst pochodzi z 1997 roku.


powrót do spisu treści



 
Krystyna Pilecka
 
Kraków
          Nabożnie schylam swoją głowę
          Przed starym miastem - Krakowem.
          Ta dawna stolicy siedziba
          Od lat majestat na swych barkach dźwiga.
          Ze stoickim spokojem
          Godzi on przez wieki
          Tradycję z nowoczesnym człowiekiem.
          Pospolitość z awangardą
          I sacrum z profanum...
          To dzięki krakowskim "klimatom" nieznanym.
          I potrafi być smutny,
          i rozbawić okrutnie,
          I dostojnym nad podziw
          To hołubca znów utnie.
          A chętnych do rozmowy
          Nigdy tu nie brakuje.
          Spotkać zaś można aktora.
          Piosenkarza i... szuję...
          Jak pawie pióro barwna krakowska ulica...
          Wabi kawiarenkami, reklamą zachwyca.
          Posażny Kraków w zabytki,
          Wawel i kaplice, zaułki i podwórka
          Co rumienią lice.
          Darzą więc Kraków
          Szacunkiem bez miary
          I ci wielce szanowni
          I ci "małej wiary".
          Czczą go - choć się go boją
          Ojcem nazywając...
          I opatrzność na Kraków popatrzyła tkliwie
          Za królową nam dając
          Uroczą Jadwigę.
          Teraz - nawet w poczet świętych zaliczona
          Piękna, pobożna, mądra królowa i żona...
          Każdy chce choć raz jeden
          Zobaczyć to miasto;
          Potem wraca i zwiedza
          I "szpera" bo warto.
          I przynosi doń dzieci,
          Ba, a nawet wnuki
          Zachęcając - by tutaj pobierać nauki.
          Tak od wieków więc rośnie
          Miłość do Krakowa...
          A każdy ja zazdrośnie
          W sercu swoim chowa...
           


Rymowanki o Krakowie

 
O Wandzie

          Była sobie Wanda
          Co Niemca nie chciała...
          Skoczyła do Wisły,
          Utonęła w falach.
          Takie trudne czasy
          Na panienki przyszły;
          Chce zostać dziewicą -
          Rzuca się do Wisły.
           
          O Kopcu Kościuszki
          Dobrze jest nam znany
          Kopiec Kościuszki
          Spacerami rozsławił go pan Dulski.
          Zapolska Kopcem tym
          Bardzo nas urzekła...
          A paniom Dulskim - dopiekła...

           
          O Barbakanie
          Bastion obronny przy Floriańskiej stoi
          Dlatego Kraków wroga sie nie boi.
          Barbakan bronił - teraz jest natchnieniem
          wciąż podziwiany z nabożnym skupieniem...
           
          O Smoku Wawelskim
          Postrachem panien byłeś
          "Jaśnie Smoku"
          Zamawiałeś sobie Dziewicę
          co roku.
          Lecz Szewczyk Dratewka i tobie
          dał radę.
          Za co mu w hołdzie - "Szewską pasję" kładę...
           
          O Podgórzu i Księżniczce
          Z bezwzględnością gnębiła lud.
          Grom z nieba ją ustrzelił.
          Dla wszystkich był to "cud".
          Nie zaznasz nieszczęsna spokoju.
          I tułasz się o pomoc błagając.
          Widmem błądzisz po Podgórzu
          W grobie pokoju nie znając...
          500 lat to wiele i mało...
          Może znajdzie się jakiś śmiałek...
          Powodzenia. Niechby się stało.
          Duszę zbawić i skarby odnaleźć.
           
          O Lajkoniku
          Gdy Tatarzy Kraków oblegali
          Włóczkowie Tatarów przegnali.
          Tatarskiego chana strój przywdziawszy
          Na koniku Kraków przywitali.
          Lajkonikiem paradę nazwali.
          Odtąd tańczy Lajkonik w Krakowie
          Nie tylko od wielkiego święta,
          I cieszą się dzieci, panie i panowie,
          O "Włóczkach: każdy pamięta...
           
          O Twardowskim
          O Mistrzu Twardowskim napisano tomy
          O jego kogucie i kochanej żonie,
          O lataniu bez skrzydeł
          I konszachtach z diabłem...
          Dla nas jednak najważniejsze
          Że on był - Polakiem.
          Pierwszym w świecie kosmonautą,
          Z Krakowa Polakiem...

           
          O Kościele Mariackim
          Mariackiego Kościoła "historyja" długa
          Dwaj bracia na wieży i hejnał urwany.
          I Wit Stwosz - który w drewnie
            figurki swe struga...

          Kaplice i witraże. Przez wieki budowany
          Jest dumą Krakowa,
          A Krakowian chluba...
           
          O Sukiennicach
          Herby i godła zdobią Sukiennice
          Wciąż handel kwitnie
          I wciąż gra muzyka.
          Od lat bywalcom
          Kraśniało tam lice
          Gdzie "szał uniesień"
          Na rumaku bryka.
          Arkady podcieni i karykatury
          Galerie sztuki no i...
            pomnik wieszcza...
          Nikt na nikogo tu nie patrzy z góry.
          Frywolnie bawiąc - każdego ośmiesza...


powrót do spisu treści



 
Henryk Szczepański
 
SZEŚĆ LEKCJI KRAKOWA

 
Mój, twój, nasz
- Czy można nauczyć się Krakowa? - zagadnął mój synek.
- Naturalnie. wytłumaczyłem - Zupełnie tak samo jak bajki o smoku wawelskim albo legendy o Wandzie i Kraku.
- Jeśli tak, no to opowiadaj mi jak byłeś mały. chytrze chwycił mnie za słowo. Lubił te opowieści, więc gadałem dosyć często.
Innego wieczora, dość niespodziewanie moja córeczka zapytała:
- Tata? Czy twój komputer jest nieczynny?
- Ależ skąd! Wszystko działa w jak najlepszym porządku. - odparłem.
- No to idź i popisz trochę o tym jak byłeś dzidziusiem.
Ona zajęła się sekretnymi zabawami, na które nie powinien spoglądać żaden dorosły a mnie nie wypadało zrobić nic innego jak tylko zasiąść do klawiatury.
 
Choć urodziłem się gdzieś, daleko nad Renem a od kilkunastu lat mieszkam na Górnym Śląsku - do Krakowa ciągnie mnie jak do rodzinnego domu.
Wybiegam z pociągu i obok Barbakanu przemykam na Szpitalną, Floriańską lub św. Jana. Czasem dla urozmaicenia, aby dojść do Rynku idę w esy-floresy, od Szpitalnej do Sławkowskiej, przechodząc przez Solskiego albo św. Marka. Przystaję, nasłuchuję i usiłuję wywołać coś, co istnieje chyba w mojej podświadomości. Mam pewność, że byłem tu bardzo dawno, jeszcze na progu mego dzieciństwa.
Jako owoc miłosnych westchnień rodziców pojawiłem się na świecie, mniej więcej w dwa miesiące po zakończeniu wojny. Chociaż mogli wyjechać za Atlantyk, to jednak zdecydowali powrócić nad Wisłę. Przez Pragę czeską przyjechali do stacji Dziedzice - buforowego przyczółka odzyskanego terytorium, gdzie przyjął ich gościnnie Państwowy Urząd Repatriacyjny.
Wkrótce potem wylądowałem na Wrzesińskiej w Krakowie. Kolejnym moim lądowiskiem były Planty. Tutaj spędzałem sporo czasu na "maminych rączkach" lub w wózku. Gdy pewnego słonecznego poranka, zmęczona rodzicielka postawiła rozwrzeszczanego bobasa na zielonym skwerku, niespodziewanie ruszył przed siebie.
Kroniki rodzinne podają, że były to moje pierwsze kroki. Widać nieźle się rozchodziłem, bo jakoś niedługo potem kopiąc dopiero co sprezentowaną piłkę, potłukłem kobaltowy serwis cioci Hani. Rodowa relikwia, przewieziona z jakiegoś szlacheckiego dworku w Radomskiem, miała dla krewniaczki niebagatelne znaczenie. Jeszcze w cztery dziesięciolecia później, gdy dobiegała schyłku życia, przypomniała "przeszywającą serce" katastrofę, z uśmiechem głaskając czuprynę starego już konia.
Stołowa zastawa z biedermeierowskiego kredensu była najważniejszą świętością, bo w czasie wojny podawano na niej Kornelowi Makuszyńskiemu i jego małżonce, którzy ukrywali się w ciocinym mieszkaniu.
Wkrótce potem - wcale nie za karę lecz dlatego, że Ziemie Odzyskane robiły wrażenie krainy z przyszłością - tata, mama i ja - wyjechaliśmy z Krakowa na Dolny Śląsk i zamieszkaliśmy w Strzegomiu, u podnóża Sudetów. Rodzice otrzymali piękne, słoneczne mieszkanie a ojciec podjął pracę w tutejszym kamieniołomie granitu. Działo się to mniej więcej wtedy, gdy z pobliskiego wyrobiska wydobywano ogromny kamienny blok na obelisk pod warszawską kolumnę Zygmunta.
Byłem już przedszkolakiem. Wszystkich, łącznie z babcią Klementyną gryzła tęsknota za Wawelem, Najświętszą Marią Panną i dziesiątkiem innych zakamarków krakowskiej Starówki. Tata jakoś dziwnie często wspominał wieczory u Hawełki i barwne tetmajerowskie malowidła.
Moja siostra Sabina miała prześliczny serdaczek z cekinami. Wszyscy cieszyli się, że po domu chodzi chociaż jedna Krakowianka. Gdy po latach zostałem ojcem, przy najbliższej okazji poszedłem na stragany w Sukiennicach i taki sam zafundowałem mojej córeczce. Synowi dostała się barwna krakuska z wstążeczkami.
Na ścianach naszego strzegomskiego domu wisiało kilka portretów. Najbardziej intrygujący był wizerunek uśmiechniętego juhasa z ciupagą. W niesfornej, dziecięcej wyobraźni, wbrew prawdzie i pouczeniom dorosłych, utrwalał się jako symbol podwawelskiego grodu choć nawet w Bronowicach musiałby należeć do osobliwości z importu.
Szlagierem mojego przedszkola był "ptaszek z Łobzowa". Jak powszechnie wiadomo, usiadł na rynku Krakowa a na tym rynku w Krakowie domy stanęły na głowie i do tego zatańczyły raz, dwa, trzy. Patrzył i nie mógł wyjść z podziwu, asa, tada rassa!
Dopiero po osiągnięciu wieku zdecydowanie męskiego, gdy zasiadłem u Michalika przy tokaju i z pewną Moniką zacząłem studiować przeciwległą ścianę pełną obrazów, akwarel i karykatur, zrozumiałem całą groteskowość i absurdalność humoru Krakusów, no i oczywiście genezę "łobzowskiego ptaszka". W rozproszonym świetle kinkietów i kryształowych luster imć Twardowski na kogucie szybuje prosto do księżyca. Namiętni kochankowie obsypują się pocałunkami, których nie powstydziłyby się dziewczyny z agencji towarzyskiej. Pijana i zataczająca się wieża kościoła Mariackiego staje się konfidencjonalnie bliska, szczególnie po kilku "adwokatkach II a mężczyzna karmiący własną piersią rozwesela prostotą i bezpretensjonalnym wdziękiem. Nic więc dziwnego, że właśnie w krakowskiej kolebce wykołysali swoje najlepsze utwory Żeleński, Gałczyński, Mrożek, Sztaudynger, Załucki i wielu innych lubujących się w humorystycznym deformowaniu świata. Najpierw z wypiekami na twarzy rozczytywałem się w tych autorach a nawet niektórych uczyłem na pamięć. Po jakimś czasie zrozumiałem, że ich pisanie jest takie fajne dlatego, bo ma w sobie coś "mojego".
W moim rodzinnym albumie do dziś zachowała się fotografia malucha lamentującego na kocyku wśród murawy. Przy różnych okazjach, szczególnie gdy przychodzili goście, pokazywano obrazek i wtedy dowiadywałem się, że ten zapłakany to ja, piesek obok to Asik a skwer to krakowskie Plantacje.
Nostalgia dawała się we znaki wszystkim domownikom a najbardziej babci Klementynie i cioci Gieni. Na jakiś bal pierwszoklasistów przebrały mnie za Krakowiaka. O zgrozo, trochę niekompletnie. Nie potrafiły zdobyć rogatywki, to prowizorycznie wystroiły w kapelusik z piórkiem.
W niedzielne poranki ojciec stawał przed marmurową toaletą z lustrem. Podobno, razem z nami przyjechała z podwawelskiego grodu. Celebrował odświętne golenie przy pomocy pędzla oraz dużej ilości mydlanej piany szczelnie oblepiającej jego policzki, wąsy i podbródek. Potem przychodziła kolej na majestatyczną i groźną brzytwę. Wszystkim maluchom imponował męski rytuał toteż wytrwale asystowałem, choć czasem, dla żartu dostało mi się mokrym pędzlem po nosie.
Nadto była to dobra okazja dla podsłuchania ulubionych szlagierów tatusia. Szczególnie często śpiewał:
      "Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór
      czapkę wicher niesie, róg huka po lesie

      ostał ci się ino sznur."
Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o WESELU, nie mówiąc już o Wyspiańskim.
O porannej scence z mydlinami i śpiewką przypomniałem sobie podczas rozmowy z Anną Rydlówną, gdy jako dorosły już człowiek odwiedziłem ją w Bronowicach. Sam jestem zaskoczony, że nigdy nie skojarzyłem tego w czasie obowiązkowej lektury dramatu, którego znajomością musiałem się wykazać przed polonistami mojego ogólniaka.
Rodzinka żyła wspominkami. Ja raczej tym co chłopaki robiły na podwórzu, .aż tu nagle moja podstawówka zorganizowała wycieczkę do Krakowa. Dziwna sprawa. Nie wiele pamiętam z tej ekskursji. Głównie to, że byliśmy w cyrku. Gdyby nie zdjęcie w albumie, na którym można rozpoznać całą moją klasę ustawioną na tle Kaplicy Zygmuntowskiej, pewnie nie uwierzyłbym, że zwiedzałem Wawel.
Ta fotografia miała jednak duże znaczenie dla mojej wiedzy o świecie. Charakterystyczna kopuła była tak dobrze ujęta, że po latach, gdy studiowałem różne podręczniki z jej widokiem, zawsze byłem dumny, że tam byłem, osobiście ją poznałem, no i w ten sposób, zwyczajnie stała się moja.
Właśnie ona a wcześniej jakiś skrawek krakowskich Plantów zostały zaanektowane przez moją wyobraźnię i stały się nie mniej ważne niż strzegomskie zaułki wśród których z podobnymi do mnie urwisami toczyliśmy wojny o miejsce do beztroskiej zabawy.
Lata biegły a gród Wandy i Kraka wciąż był pokusą dla moich marzeń. Gdy tylko dorosłem okazało się, że jest jednym z najbardziej atrakcyjnych i pociągających miejsc na ziemi. Najpierw z Dolnego Śląska a po przeprowadzce z Katowic - przy byle okazji i pod jakimkolwiek pretekstem podróżowałem do fascynującej krainy mego niemowlęctwa.
Zatrzymywałem się tuż za Floriańską Bramą aby posłuchać małego Cygana grającego na skrzypcach. Wtedy posługiwałem się - już białą laską. Przy akompaniamencie nastrojowych melodii, moja przewodniczka Monika opowiadała co dziś pod murem wystawiają krakowscy malarze.
Potem szliśmy Pijarską do Czartoryskich aby postać przed "Damą z łasiczką". Jej miniaturka w gipsowej ramce zawsze wisiała nad moim łóżkiem. Wciąż uśmiechała się do nas inaczej ale zawsze z życzliwością dobrej znajomej. Fascynowała jak sam Leonardo da Vinci i cała słoneczna Italia, którą tak często odnajdowałem w renesansowych budowlach Krakowa.
Zanim późnym wieczorem zapadliśmy w puchowe piernaty hotelu Francuskiego czy Polskiego, oglądaliśmy spektakl w Słowackim lub Starym. W latach sześćdziesiątych przepadałem za Mrożkiem.
Potem był Michalik, w najgorszym wypadku przy mineralnej z pisingerem. Gdy tu zachodzę zaglądam do reprodukcji zabytkowego zaproszenia na słynne kabaretowe bale w jamie. Wśród organizatorów odnajduję moje nazwisko. Chcąc nie chcąc czuję się przez chwilę krakowskim mieszczuchem i kompanem dekadenckiej bohemy.
Swoje i moich krewnych nazwisko odnajduję na krakowskich murach. Lubię te place i ulice bo ich nazwy upewniają, że moi antenaci spędzili tu trochę życia. To też coś znaczy. Nawet wtedy, gdy po przodkach otrzymuje się w spadku jakiś jeden pokój, choćby gdzieś na Krowodrzy.
Kiedyś wybraliśmy się do Collegium Maius. Było już późno. Mogliśmy tylko pomyszkować po korytarzach. W jakimś ciemnym zakątku trafiliśmy na gipsową replikę Wenus z Milo. Oczekiwała zapewne na spotkanie ze studentami Akademii. To było moje najbardziej intymne spotkanie ze sztuką. Nigdy i nigdzie nie mógłbym tak swobodnie i tak bezczelnie badać jej wdzięków przy pomocy ciekawskich dłoni. Tej nieokiełznanej ciekawości nie mógłby usprawiedliwić nawet brak wzroku.
Gdy przekraczałem próg ciasnawego przedsionka kościoła św. Jana, wydawało mi się, że jeszcze przed chwilą była tu ze mną moja mama i trzymała mnie w beciku na rękach. Patron tej świątyni był też jej patronem. Chodziła tu na Msze św. a i w letnie popołudnia zabierała mnie z sobą aby się pomodlić. Mieszkając w Katowicach miałem okazję przekonać się, że Kraków istnieje także poza Krakowem - w sercach i wspomnieniach podobnych do moich. O tym, że Kraków jest mój wiedziała Irena Lewińska. Ja wiedziałem, że on również do niej należy. To wystarczyło abyśmy się zawsze dobrze rozumieli i mieli o czym pogadać.
Podczas takich rozmów okazywało się, że każdy z nas jest posiadaczem jakiejś innej cząstki Krakowa, ukrytej we wspomnieniach lub przeżyciach, które dla drugiego są zupełnie nowe. Potwierdzała się stara prawda - miasto żyje w sercach ludzi. Budowle, pejzaż i ulice to tylko oprawa., ważna tak jak gustownie skrojone ubranie.
"Znawców. i wykładowców" kolejnych lekcji Krakowa zacząłem szukać z premedytacją. Okazało się, że "wszechnica" wiedzy o Podwawelskim Grodzie składa się z licznego grona żyjącego w diasporze. Są nimi ci, którzy mówią "Kraków to moje miasto". Myślę, że nie mylą się, nawet wtedy, gdy nie zapamiętali o nim nic ponad bajeczkę o smoku i szewczyku Skubie.
 
Krakowianka z Sosnowca

Znakomita śpiewaczka, Irena Lewińska mieszkała na pię trze stylowej kamieniczki przy ul. Dąbrowskiego w Katowicach. Stąd miała nie daleko do akademii muzycznej. Lubiła ten zakątek bo trochę przypominał krakowskie zaułki z czasów jej młodości. Do końca życia uważała je za najpiękniejsze. W saloniku pełnym kwiatów i słońca prowadziła lekcje śpiewu. Tutaj odwiedzali ją adepci wokalistyki i akompaniatorzy.
Urodziła się w Sosnowcu, w parafii Wniebowzięcia NMP, słynącej z pięknych tradycji i wielkich talentów śpiewaczych. Pochodziła z rodziny pielęgnującej najlepsze zwyczaje katolickie i patriotyczne. W domu państwa Lewińskich, przy ul. Pańskiej, zawsze znajdował się jakiś instrument a ojciec Ireny Aleksander śpiewał imponującym basem.
Na krótko przed wybuchem wojny zdobyła dyplom w Śląskim Konserwatorium Muzycznym w Katowicach. Mimo okupacji kontynuowała naukę. Od 1940 r. była uczennicą prof. Bronisława Romaniszyna w Krakowie.
Młoda śpiewaczka uczy się i podejmuje pracę na krakowskiej poczcie. W ten sposób unika wywiezienia do Niemiec a także przymusowego zatrudnienia w fabryce konserw. Wraz z rodzicami i rodzeństwem zamieszkuje przy ul. Kazimierza Wielkiego 142.
Studiuje w konspiracji i bierze udział w wielu tajnych recitalach oraz koncertach organizowanych w domach i salonach patriotycznie nastrojonej inteligencji. Występuje w kościołach i nowo otwartym Domu Plastyków. Regularnie, każdej niedzieli śpiewa w kościele Mariackim wraz z chórem pod kierunkiem Stefana Profica, wieloletniego dyrygenta chóru od Najświętszej Marii Panny. Był wtedy, niestrudzonym organizatorem życia muzycznego Krakowa - w kościołach i polskich towarzystwach śpiewaczych. W chórze śpiewa także jej ojciec.
Tutaj wielokrotnie wykonywała" Modlitwę" z " Mocy przeznaczenia " Giuseppe Verdi'ego. Udział w " koncertach mariackich ", w których śpiewała najważniejsze partie solowe był dla krakowskich patriotów okazją do zamanifestowania polskości i podkreślenia swej niezależności kulturalnej.
Do uczniów prof. Romaniszyna należeli też m.in. Iza Wicińska, śpiewaczka, malarka oraz aktorka i jej późniejszy mąż Franciszek Delekta. Z Ireną Lewińską łączyła ich długoletnia przyjaźń.
Właśnie w tym domu, na jakimś noworocznym spotkaniu, miała okazję poznać osobiście kardynała Karola Wojtyłę. Potem, każdego roku podczas opłatkowych spotkań metropolity z artystami krakowskimi odbywającymi się w pałacu biskupim była obecna i zawsze śpiewała.
Trudno byłoby opisać wzruszenie jakie musiało jej towarzyszyć, gdy po latach znalazła się na Placu św. Piotra, kilka dni po zamachu na życie papieża. Wtedy po raz ostatni zaśpiewała Ojcu Świętemu" Ave Maria ". Słuchał jej śpiewu gdy walczył o życie w klinice Gemelli.
Doc. Irena Lewińska zmarła w maju 1992 r. Pogrzeb odbył się w Krakowie, na cmentarzu Rakowickim. Wielka artystka została pochowana w grobie rodziny Lewińskich, nie opodal grobowca Matejków.
 
Krakowianin z Wawelu

Postanowiłem odnaleźć Krakowianina z krwi, kości i metryki. Długo nie mogłem trafić, aż wreszcie powiodło się. Spotkałem go na progu Wieży Zygmuntowskiej. Był to DZWONNIK WAWELSKI - Wojciech Bochnak we własnej osobie. Zanim, wspólnie ze swą kompanią rozkołysał kilkanaście ton dostojnego spiżu, powiedział:
- Dzwonię 32 lata. Przywykłem już do tej roli ale -każde. bicie budzi we mnie dreszcz emocji i dostarcza nowych przeżyć. Głos Zygmunta jest za każdym razem inny. Z dużym napięciem oczekuję pierwszego uderzenia. Potem to już idzie jak koncert z partytury.
Wciąż jeszcze mam tremę choć pierwszy raz chwyciłem za linę jako osiemnastolatek i od tamtej pory zmuszam Zygmunta do koncertowania, przeciętnie 20 razy w roku. Dzwoniłem z różnych okazji. W czasie wizyt Jana Pawła II, bywało, że i po trzy, cztery razy dziennie. Zdarzyło mi się dzwonić na królewskim, symbolicznym pogrzebie Kazimierza Jagiellończyka, na tysiąclecie Chrztu Polski a także podczas uroczystości pogrzebowych generała Władysława Sikorskiego.
Wraz z ekipą p. Wojtek wystąpił w kilku filmach. W "Królowej Bonie" przebrali ich za mnichów. Długie habity, szkaplerze i kaptury niemiłosiernie utrudniały robotę.
- Jeszcze lepiej ubawiliśmy się - dodaje mój rozmówca - gdy przebrano nas za Krakowiaków. Dostały mi się portki na okropnie grubego chłopa. Weszłoby do nich trzech takich jak ja. Kostiumernię mieliśmy w koszyku a krawca daleko. Nie można było grymasić. Filmowcy przewiązali mnie sznurkiem i poszedłem do swojej liny. Pod Zygmuntem rozbłysły flesze. Kamery poszły w ruch. Filmowali gdy wraz z liną szybowałem porywany do nieba. Wtedy pękł sznurek od moich spodni i żałośnie zawisły na kostkach. Podobno, wciąż widać to na ekranie. Złośliwi powtarzają, że do powiedzenia "Wojtek bez portek" - nie da się znaleźć lepszej ilustracji.
Wojciech Bochnak, z ZYGMUNTEM jest związany od kolebki. Urodził się na Wawelu i to na trzecim piętrze. Najwyżej, jak można było w Krakowie, no i niemal w bezpośredniej bliskości królewskiego spiżu. Jego ojciec, będący wówczas wicedyrektorem Państwowych Zbiorów Sztuki miał tam mieszkanie służbowe.
- Od dziecka - opowiada pan Wojtek - myszkowałem po wzgórzu. Nie omijałem żadnego zakamarka. Jako ciekawski szkrab poszedłem za tatą na wieżę i wtedy zobaczyłem ZYGMUNTA. Od razu wpadł mi w oko. Od tej pory biegałem na każde dzwonienie a potem naturalną koleją rzeczy zacząłem praktykować.
Do grona stałych dzwonników wchodzili najwytrwalsi. Miejsc było tylko 12 - co ściśle odpowiadało liczbie konopnych powrozów przymocowanych do huśtawki. W czasie akcji wszystkie liny muszą być zajęte przez dzwonników. Wolne byłyby niebezpieczeństwem dla pozostałych. Około 6 metrów konopnego powrozu o przekroju 3 cm., kłębi się pod stopami aby po chwili ze świstem wymotać się z bezładnego stosu i poszybować w górę.

- Gdyby taka lina - zauważa mój rozmówca - złapała człowieka mogłaby go powiesić lub rzucić o ścianę. Każdy szef dzwonników dba o to aby przed wejściem na wieżę prócz stałej ekipy wyczekiwali kandydaci. Byłem w ich gronie przez szereg lat. Rówieśnicy wykruszali się po kilku niepowodzeniach. Mnie się udało i pewnego razu dostąpiłem zaszczytu. Wtedy pozwolono mi tylko trzymać linę i czuwać aby nie zagrażała innym.
Jeszcze przez pewien czas Wojciech Bochnak znajdował się w rezerwie i szedł do ZYGMUNTA gdy jakiś kolega zaniemógł. Stałym dzwonnikiem był przez 30 lat. Dopiero wtedy powierzono mu obowiązki szefa całej ekipy.
Już od kilkunastu lat do grona wybrańców wchodzą nowi ludzie. Są wśród nich studenci a także jedna i chyba jedyna na świecie dzwonniczka Barbara Szyper, skądinąd znana jako dzielna taterniczka. Za "królewskie sznury" chwycili dyrektorzy poważnych krakowskich instytucji; dr Jan Dziadoń z NIK-u, Ryszard Frankowicz z "Miastoprojektu" i Maciej Głód z przedsiębiorstwa "Las".
- W naszej kompanii - dodaje p. Wojciech - jest też mój syn i jego rówieśnicy. To ma swoją wymowę. Czas na zmianę warty. Wbrew pozorom nie jest to zajęcie dla mężczyzny po pięćdziesiątce. Osobiście nie mogę już podołać długim dystansom. Wytrzymuję do 4 minut. Potem brakuje oddechu i robi się czerwono przed oczami. Krótkie dzwonienia trwa ją około 5 minut a długie ponad 20. Przy tych dłuższych, mimo iż jestem zajęty nadzorowaniem całości i ustawianiem ludzi nie mogę się oprzeć pokusie i chociaż na chwilę chwytam za liny.
Aby rozpocząć koncert Zygmunta, spuszczają sznury, wyjmują belkę blokującą serce dzwonu i usuwają schodki spod okna. Wszyscy znają swoje miejsca. - Jeśli przychodzi nowicjusz - mówi szef - to ustawiam go między dwoma seniorami. Mają go na oku, żeby jakiej głupoty nie narobił.
Dwie szóstki dzwonników, ściągając i zwalniając, na przemian konopne powrozy wprawiają w ruch spiżowy kielich zawieszony na potężnej, dębowej belce. Teraz trzeba czuwać nad symetrią wychyleń i równomiernością zderzeń serca z czaszą. Nikt nie może opuścić swego stanowiska aż do chwili gdy królewski instrument zastygnie w całkowitym bezruchu.
- Dopiero wtedy - informuje doświadczony dzwonnik - liny zaplatamy nad kielichem, serce blokujemy belką a ksiądz kanonik dokonuje tradycyjnej wypłaty, co ma zdecydowanie symboliczny charakter. Stawka na łeba jest skromna. Zanosi się na podwyżkę. Mimo wszystko jest dobrze bo gdy zaczynałem to za "wypłatę" wypijałem kawę z małym koniakiem a za dzisiejszą mogę skonsumować dużą czekoladę. No cóż smak i upodobania zmieniają się wraz z wiekiem.
Od pewnego czasu honoraria przeznaczamy na koleżeńską kasę pogrzebową. Gdy umiera stary dzwonnik zakupujemy mszę za spokój duszy kolegi. Na nagrania Zygmunta polują fonoamatorzy. Są tacy, którzy mają kompletną kolekcję z ostatnich kilkudziesięciu lat. Słuchając tych nagrań można się przekonać, że każde jest inne a wszystkie jednakowo piękne. Najlepiej nagrywa się na wewnętrznym podwórku katedry.
Najsłynniejszym piewcą ZYGMUNTA był Stanisław Wyspiański a dzwonnikiem Karol Estreicher. Aby podzwonić chadzał czasem na wagary. ZYGMUNTOWI poświęcił wzruszające opowiadanie w tomiku Nie od razu Kraków zbudowano".
- Jeśli dodam, że tenże Karol jest moim ojcem chrzestnym - uśmiecha się Wojciech Bochnak - to sekret mego przywiązania do pierwszego wśród polskich dzwonów wyjaśni się chyba całkowicie.
Mój rozmówca z zawodu jest historykiem sztuki i konserwatorem metalu. Na co dzień można go spotkać w Muzeum Narodowym w "kamienicy Szołajskich", przy placu Szczepańskim w Krakowie, gdzie pełni obowiązki kierownika działu dawnej broni i barwy oraz pracowni konserwacji metalu.
 

Krakowianin z Kamienia

Wchodząc do krakowskiej bazyliki Św. Trójcy trzeba zejść kilkoma stopniami w dół. Mam wrażenie, że piaskowiec na progach świątyni ugiął się pod milionami stóp orantów i pątników. W ciągu ponad siedmiu wieków nawierzchnia ulicy, po której dziś pędzą hałaśliwe pojazdy, była nadsypywana i systematycznie rosła ku górze.
Przy klasztornej furcie i w dominikańskiej księgarence co chwila pojawiają się interesanci. Ojcowie i bracia nieustannie są potrzebni. W kościele, w kruchcie i w klasztornych korytarzach panuje głęboka cisza. Dostojnie milczące mury, sklepienia, sztukaterie i obrazy opowiadają dzieje stuleci. Sercem i duchem sędziwej budowli jest szesnastowieczna kaplica św. Jacka, założyciela krakowskiego klasztoru i propagatora reguły św. Dominika na ziemiach Królestwa Polskiego.
Kaplica znajduje się na wysokości chóru, obok ołtarza głównego. Z kościoła prowadzą do niej marmurowe schody. Legenda głosi, że w tym niewielkim pomieszczeniu, w którym obecnie spoczywają relikwie, dawniej znajdowała się jego cela.
Życzliwy i pogodny, brat Sławomir Brzozecki, wielkim kluczem odryglowuje ciężką, ozdobną kratę pełniącą funkcję furty i wchodzimy do wnętrza wypełnionego półmrokiem. Prezentuje jego dostojne eksponaty, zapomnianych twórców, wydarzenia i daty.
Dolne partie kaplicy zostały wykonane w manierze wczesnorenesansowej. Są podobne do tych, które znam z Kaplicy Zygmuntowskiej. Kopuła o nieregularnych podziałach stanowi klasyczny. przykład architektury barokowej. Wyszła z warsztatu samego Baltazara Fontany.
Na środku stanął sarkofag z relikwiami Świętego. Wokół jego postaci umieszczonej w nagrobku skupiają się obrazy, rzeźby i dekoracje. Przedstawiają alegorie cnót misjonarza Słowian.
Wieńczy je grupa ośmiu aniołów wymalowanych przez Tomasza Dolabellę. Głoszą apoteozę św. Jacka. Niosą wieniec, koronę, palmę i relikwiarze: ręki oraz głowy.
- Na stałe - szepcze mój cicerone - Święte szczątki przechowujemy w klasztornym skarbcu.
Kaplicę zaprojektowano na modłę Odrodzenia. W każdej ze ścian znajdują się trzy arkady - centralna większa i dwie mniejsze po bokach. Wypełniają je obrazy Dolabelli przedstawiające m.in. sceny z życia świątobliwego Dominikanina nawracającego Rusinów.
W pendentywach pod kopułą znajdują się barokowe postacie cnót wykonane przez Fontanę. Jego dziełem jest także marmurowa konfesja, która zastąpiła starą wykutą z ciężkiego granitu - przeniesioną do kościoła św. Idziego. Składa się z mensy ołtarzowej, za którą złotoskrzydli Aniołowie podtrzymują trumnę. Nad nią płynie obłok ze św. Jackiem wstępującym do nieba. Jego pełnowymiarowa postać jest zwiewna i lekka. We wzniesionych dłoniach trzyma hiacynt i różaniec.
Obrazy w kopule przedstawiają niebiańską wizję "apostoła Północy". Oglądamy go w otoczeniu aniołów i świętych. Ich treści nawiązują do objawień błogosławionej Bronisławy.
Autorem obrazów jest Karol Dankwart, którego liczne dzieła zdobią świątynie Krakowa, Wrocławia i wielu pomniejszych miejscowości Śląska. Dla Ślązaków to jeszcze jeden powód do tego aby w Krakowie czuli się jak u siebie.
Dla brata Sławomira, tak jak dla innych konfratrów św. Jacek jest Ojcem polskiej i czeskiej prowincji, wielkim misjonarzem, odważnie podejmującym wyzwanie czasu. Wniósł ogromny wkład w dzieło chrystianizacji Europy. Wraz z bratem błogosławionym Czesławem głosił słowo Boże wśród ludów znad Odry, Wisły, Niemna i Dniepru.
Na zawsze związał się z Wiślanami. Nie opodal wawelskiej katedry, pod kierunkiem stryja biskupa Iwona Odrowąża rozpoczął działalność religijną. Tutaj otrzymał święcenia kapłańskie i tu powierzono mu godność kanonika miejscowej kapituły. Stąd wyruszył na studia w Paryżu i Bolonii, stąd także wyprawiał się na wschodnie i północne rubieże ziem piastowskich aby nawracać pogan.
Do królewskiego miasta przybył ze" Śląska, z niewielkiej kasztelani o nazwie Kamień, leżącej kilkanaście kilometrów na północ od Góry św. Anny. Tam przyszedł na świat, w rycerskiej rodzinie Odrowążów.
W owych czasach Kraków był stolicą królestwa z obiecującą przyszłością. Sławą i wielkością pociągał śmiałków i najwybitniejsze indywidualność. Wielu z nich przybyło tu aby wszystkie siły i zdolności, na zawsze związać z dziejami tego grodu. Jak w tyglu alchemika przetopili swoje talenty na kruszec, którego wartości nie da się przecenić nawet po wiekach. Kraków asymilujący przybyszów na urodzajnej glebie rodzimej i europejskiej tradycji, do dziś emanuje niepowtarzalnym klimatem - kusi, zachwyca, oczarowuje a czasem wciąga i zabiera na zawsze. Lśni blaskiem ich sławy ale i oni jego imieniu dodają splendoru.
Jedną z gwiazd tej plejady jest św. Jacek z Kamienia. Od wielu dziesięcioleci jest głównym patronem archidiecezji katowickiej i opolskiej. Przysparza chwały Kościołowi i Krakowowi, z którym związał całe dojrzałe życie." Od ponad trzech stuleci jest także patronem prowincji ruskiej. W świecie jest czczony niemal na każdym kontynencie, Szczególną popularnością cieszy się w obydwu Amerykach. Jedno z miast kanadyjskich nosi jego imię. Świętość tej postaci opiewali wybitni pisarze, z Miguelem Cerwantesem na czele.
 
Krakowianin z Paczyny

Niewielka miejscowość o nazwie Kamień i dawne włości Odrowążów leżą na skraju Wyżyny Śląskiej. W tej okolicy przycupnęła też - tylko trochę mniejsza Paczyna. Tutaj spotkałem starszego pana, któremu na dźwięk słów MÓJ KRAKÓW, serce uderza żywszym rytmem.
Pojechałem tam gdy jesień wyzłociła już wszystkie liście. Było słonecznie a wiatr kołysał zwiewne mgiełki babiego lata. W gościnnie otwartych drzwiach stanęła srebrnowłosa pani Elżbieta Cyrulikowa i poprosiła do saloniku. Pokazywała mężowskie rysowanie, wycinki prasowe i pożółkłe fotografie. Napełniała filiżanki kawą i częstowała wybornym kołaczem.
Jej niewidomy i schorowany małżonek, gdy był jeszcze młodzieńcem stał się bohaterem książki Mariana Brandysa zatytułowanej "Początek opowieści". Występujący na jej kartach inżynier Jędrzejczak to Alojzy Cyrulik z Paczyny.
Dotrwał do końca budowy Nowej Huty. Przeżył najbardziej dramatyczne chwile jej dziejów. Zawiesił ostatnią wiechę. Po 11 latach ujarzmiania tej okolicy, w r. 1960 objął stanowisko zastępcy głównego energetyka ds. inwestycyjnych. Był prawdziwą lokomotywa przedsięwzięcia. Od 1957 r. przewodniczył radzie zakładowej kombinatu.
Obowiązki służbowe nigdy nie po zbawiły go ciągot do ołówka, węgla i piórka. Na szkice i rysunki zawsze znajdował chwilę czasu. Kredką lub ołówkiem utrwalał wznoszone budowle, zmieniający się pejzaż i odchodzący w przeszłość folklor podkrakowski. Lubił patrzyć na krowy' i pastuchów pędzących stado na łąkę.
Jednym z zadań służbowych inż. Cyrulika było także prowadzenie kroniki "wielkiej budowy socjalizmu". Do nowohuckiego archiwum przekazał 90 prac wykonanych w tuszu. Kolekcja ilustruje kolejne etapy wznoszenia kombinatu i miasta.
Kraków i Nowa Huta mają szczególną rangę w jego życiorysie. A oto jak zapamiętał wybór miejsca pod sławetną budowę. Decyzja zależała od grupy radzieckich doradców. Działo się to jesienią roku 1949.
- Dotarliśmy aż do Krakowa, pod kopiec Wandy. - opowiada Alojzy Cyrulik - Dla rozprostowania nóg wyszliśmy na szczyt. Tutaj jednemu z radzieckich towarzyszy zapatrzonemu na podkrakowską równinę zaczęło się coś podobać.
- Horoszaja płoszczadka. Tu postroim bolszoj zawod.
Już wtedy, na pszennych i buraczanych zagonach między Mogiłą a Pleszowem, wskazywał ręką miejsca, w których staną poszczególne oddziały Nowej Huty. Polscy inżynierowie, nieco znużeni wyprawą, zaklepali wstępnie pomysł.
Tak się zaczęło. To było poczęcie późniejszej Huty im. Lenina, która klerykalno-inteligencki Kraków miała przebarwić na czerwień bolszewizującego proletariatu.
W tamtych czasach decyzje zapadały szybko.. Dyscyplina służbowa w zabrzańskim Biprohucie niewiele różniła się od wojskowej. Dyrektor Anioła wydał polecenie. Inżynier Cyrulik został szefem pierwszej brygady budowniczych Nowej Huty. Składała się z 9 Ślązaków. Dokonali inwazji mimo woli.
- Na początku 1950 r. wyjechaliśmy z Gliwic do Krakowa. - przypomina sobie pan Alojzy - Pierwszy raz byłem tu jako mały chłopiec na pogrzebie marszałka Piłsudskiego. Mój ojciec, walczący dawniej w Powstaniach Śląskich, udział w ceremonii uważał za swój i mój patriotyczny obowiązek.
Tym razem dotarliśmy późną nocą. Akurat odtrąbiono hejnał z wieży kościoła Mariackiego. Nie mogłem jednak pozwalać sobie na wzruszenia.
Pora była mroźna a czasu niewiele. Pieszo pomaszerowali na Oleandry, gdzie wyznaczono im kwaterę. Potem dowiedzieli się, że przed laty stacjonował tu sam Piłsudski z "pierwszą kadrową".
Podwawelski gród przyjął ich niechętnie. Na Oleandrach nikt o nich nie wiedział. Do budynku musieli wchodzić przez płot i wyważać drzwi. Przez pierwsze noce spali na podłogach. Potem bezskutecznie "kolędowali" po urzędach kwaterunkowych. Odmawiano im i przepędzano, besztając i złorzecząc. Krakowianie uważali, że kolaborują z "ruskimi". Wciąż słyszeli:
- Niech sobie idą skąd przyszli.
- Zupełnie zrezygnowany poszedłem do wiceprezydenta miasta. mówi p. Cyrulik - Po wielu godzinach dość upokarzającego wyczekiwania przed gabinetem, zniecierpliwiony sforsowałem majestatyczny próg i stanąłem przed obliczem dystyngowanego dygnitarza pana Tora. Nie był zaskoczony. Wiedział, że miałem przyjść ale żył nadzieją, że zrezygnuję. Polecenie już otrzymał. Nie kwapił się jednak z jego realizacją.
Dostali wreszcie samochód i pojechali w kierunku Mogiły. Szukali kwatery. Ani sołtys ani gospodarze nie chcieli słyszeć o wynajmowaniu noclegów dla "ruskich", co chcą budować jakąś fabrykę. Wciąż słyszeli:
- Niech sobie idą skąd przyszli.
Do Ślązaków odnosili się z niechęcią. Nie chcieli im sprzedać nawet jajka. Dopiero w PIeszowie, zdeterminowane chłopaki znalazły starą, drewnianą chałupę krytą słomą. Nikt jej nie używał bo była pamiątką po Tadeuszu Kościuszce. Naczelnik kwaterował w niej i kuł kosy w pobliskiej kuźni przed wymarszem pod Racławice. Tutaj komandosi industrializacji zamieszkali i otworzyli biuro polowe budowy Nowej Huty.
Byli osaczeni wrogością. Nie umieli zwerbować żadnego człowieka. Ludzie masowo bojkotowali obcą i nieprzyjazną inwestycję. Dyrekcja mieszcząca się w Zabrzu angażowała wykonawców z odległych stron kraju. Liczba oddelegowanych do pracy pod Krakowem rosła jednak z tygodnia na tydzień. Ich kwatera zaczynała trzeszczeć w szwach.
- Nocą, miejscowi niszczyli to co zrobiliśmy w ciągu dnia. - mówi inż. Cyrulik - Gdy mieliśmy przystępować do budowy bocznicy kolejowej zbuntowani chłopi zaczęli wygrażać widłami. Przydzielono nam kompanię Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Wtedy z nieoczekiwaną pomocą przyszedł przeor mogilskich Cystersów. Porozmawiałem z nim jak katolik z katolikiem. Na moją pokorną prośbę odstąpił stary, nie używany budynek.
Wkrótce budową Nowej Huty zaczęła żyć cała Polska. Teren przeznaczony pod zabudowę zamienił się w ogromne koczowisko. W namiotach, wokół głównego placu zamieszkało 20 tysięcy ludzi. Brakowało wody. Piętrzyły się kłopoty aprowizacyjne i asenizacyjne.
Studnie wyschły a do maszyn dostawał się piach. Na pezetpeerowskim zebraniu oskarżono Alojzego Cyrulika o sabotaż. Kilku agitatorów dowodziło, że on bezpartyjny i ze Śląska, wspólnie z innymi "szwabami" dosypuje piasku do smarów aby unieruchomić maszyny.
Nowohuckie perypetie Alojzego Cyrulika są barwne i demaskatorskie. Ujawniają nieznane dotąd sekrety nie tak dawnej przeszłości. Cechuje je subiektywizm. Czasem kłócą się z treścią popularnych opracowań historycznych.
Nie grzeszą jednak nadmierną skłonnością do idealizowania przeszłości i własnej biografii.
Wzruszają i budzą życzliwość. Tym bardziej, że ich autor jest daleki od bezkrytycznej gloryfikacji swoich czynów i afirmacji czasów PRL, w których wypadło mu rozpoczynać dojrzałe życie a były przecież okazją do uwikłań i dramatu człowieka ulegającego ale i opierającego się pokusom.
Jesteśmy w Paczynie. Willę państwa Cyrulików otacza niewielki ogród. Zapach kwiatów i warzyw dociera przez otwarte okno gabinetu pana Alojzego. Przeglądamy teki i albumy. Trafiamy na fotografię mego rozmówcy w towarzystwie słynnego, polskiego pianisty. Inżynier Cyrulik przywołuje sympatyczną opowiastkę o fortepianie i surówce.
Pod koniec lat pięćdziesiątych był przewodniczącym rady zakładowej Huty im. Lenina. Wtedy, wkrótce po "październiku", z koncertem dla metalurgów przyjechał sam Witold Małcużyński. Po zakończeniu recitalu i owacyjnym przyjęciu w nowohuckim domu kultury zażyczył sobie pokazania spustu surówki z wielkiego pieca. Tego gospodarze nie zwykli odmawiać.
Nazajutrz przed bramą huty zatrzymała się limuzyna mistrza. Naprzeciw wyszli mu hutnicy w kombinezonach i wiwatując wzięli na ręce niosąc aż pod piec nr 1. Tutaj na wirtuoza czekał fortepian.
Zdjęto z niego frak, biały szal i melonik. W ochronnym fartuchu i fioletowych okularach zbliżył się do Martena. Wtedy rozpoczęto spust surówki. Trysnęła złocista struga rozżarzonego metalu. Małcużyński nie posiadał się z zachwytu. Z radości bił brawa. Zrzucił ochronny uniform i podszedł do instrumentu. Grał "Mazurka" Dąbrowskiego. Wielkopiecownicy bisowali. Entuzjazm był tak wielki, że zatrzymali artystę do zakończenia wytopu.
Z czoła pianisty płynęły strumienie potu. Gasił pragnienie napojami podawanymi wytapiaczom. Gdy piec został opróżniony zamilkły ostatnie takty etiudy Szopena. Znów znalazł się na ramionach melomanów w kombinezonach. Ze śpiewem i oklaskami zanieśli go do samochodu.
Czy gdziekolwiek poza Krakowem można by sobie wyobrazić taką ceremonię?
 
Krakowianie z Bronowic

Przed ponad 700 laty, ksiądz Reinhold, proboszcz kościoła Mariackiego, wydał akt lokujący wieś Bronowice na prawie magdeburskim. Aż do połowy ubiegłego wieku była własnością duszpasterzy słynnej fary oraz zakonu 00. Franciszkanów. Barwne i strojne orszaki ślubne Bronowiczan, którzy parafię mieli "u Panny Marii", przeszły do legendy podwawelskiego grodu. Wraz z chłopską sukmaną i modą na młodopolski styl życia, weszły na karty historii i literatury.
Minęło też ponad 100 lat od wybudowania bronowickiej Rydlówki, która stała się powszechnie znana, głównie, dzięki. słynnemu "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego. W dworku stylizowanym na wiejską chałupę zostało otwarte regionalne Muzeum Młodej Polski. Jego kustoszem jest wnuczka autora "Zaczarowanego koła", Anna Rydlówna. Nie znała osobiście swego dziadka bo zmarł młodo w 48 roku życia. Pani Anna jest jednym z pięciorga jego wnuków. Ona, dom i pamiątki to jeden z bardziej autentycznych zakątków wczorajszego Krakowa.
- Ten dworek - mówi - jest moim domem rodzinnym. znałam go od najwcześniejszych lat. Przed wojną mieszkaliśmy w śródmieściu, na Loretańskiej a tutaj gospodarzyła babcia Jadwiga, która zmarła w 1936 r.
Wróciliśmy tu na stałe w czasie okupacji, gdy Niemcy wprowadzili restrykcje lokalowe. Ograniczyli metraż i zmusili nas do wyboru. Bronowice były bliższe sercu. Nie udało się jednak uchronić domu przed obcymi. Okupanci ciągle kwaterowali nam nowych lokatorów z różnych stron kraju. Jeszcze wiele lat po wojnie na naszej parceli mieszkali ludzie "z przydziału". Dopiero od 1985 r. pozostali tylko Rydlowie i muzeum - prócz mnie - bratanek z rodziną.
W dawnej bibliotece dziadka znajduje się galeria obrazów namalowanych przez artystów młodopolskich podczas "plajnerów" w Bronowicach. Dają wyobrażenie o kolorycie, krajobrazie i życiu tubylców przed kilkudziesięciu laty. Ocalała spora część księgozbioru Lucjana Rydla, liczne portrety i fotografie.
Izby zostały zaaranżowane tak jak opisał je Stanisław Wyspiański w "Weselu". W tych pomieszczeniach odbywały się tańce, poczęstunek i czepiny. Był to jeden z trzech dni weselnych. Pierwszego dnia bawiono się w pobliskiej karczmie Hirsza Singera, rozebranej dopiero w latach sześćdziesiątych, a później w domu Jacka Mikołajczyka, ojca panny młodej.
"Rydlówkę" od "Tetmajerówki" dzieli niecałe 200 metrów. Klasycystyczny dworek kryty gontem, z gankiem i kolumienkami jest malowniczo usytuowany na zboczu jednego ze wzgórz. Przez kilka stuleci mieściło się tutaj gospodarstwo dworskie krakowskiego klasztoru 00. Franciszkanów. Na początku naszego wieku, folwark kupił Włodzimierz Tetmajer.
Po latach, rodowa własność wróciła do spadkobierców. Dziś opiekuje się nią prawnuczka wybitnego malarza i polityka, Elżbieta Konstanty oraz jej syn Marcin. Odrestaurowali zabytkowy obiekt i zgromadzili liczne pamiątki po swych antenatach oraz wielu znakomitych osobistościach, bywających w tych progach.
Marcin Konstanty, praprawnuk współautora Panoramy Racławickiej prezesuje Fundacji im. Włodzimierza Tetmajera, patronującej szeroko rozumianej twórczości kulturalnej i społecznej popularyzującej polskie tradycje artystyczne w kraju i za granicą.
Jego mama absolwentka UJ jest chemikiem z zawodu. Prowadzi firmę produkującą eucerynę wykorzystywaną przy produkcji leków i kosmetyków. Pamięta jeszcze swoją prababkę Annę Tetmajerową z Mikołajczyków. Drugą wojnę światową spędziła na Syberii, Do kraju wróciła dopiero w 1948 r. Wywieziono ją wraz z córką Krystyną Skąpską, która straciła tam męża, dwoje dzieci i teściową. Zostały skazane na zsyłkę za inteligenckie pochodzenie i antybolszewicką działalność rodziny.
- W tym domu - mówi pani Elżbieta - Włodzimierz Tetmajer spędził znaczną część życia. Bywali u niego Piłsudski, Daszyński, Witos i Haller. Odwiedził go młody de Gaulle.
Mój pradziad był energicznym działaczem społecznym i politycznym. Jest współzałożycielem Polskiego Stronnictwa Ludowego.
W pofranciszkańskim dworku składał wizyty Gierymski, Sienkiewicz, Reymont a także młodszy brat malarza Kazimierz Przerwa-Tetmajer.
W salonie stoi biurko przy którym pracował dziadek Włodzimierz, poseł do sejmu aus-triackiego a potem czołowy rzecznik niepodległości Ojczyzny. W 1918 r., pełnił funkcję szefa wydziału wojskowego Polskiego Komitetu Likwidacyjnego. Uczestniczył w pracach Konferencji Wersalskiej.
Stare fotografie i portrety przypominają przyjaciół domu i członków rodziny m.in. zacnego szlachcica z Ludźmierza - ojca przyrodnich braci Tetmajerów. Sekretarzyk, kanapa i kominek pamiętają początek naszego stulecia.
Domowym sanktuarium pamiątek rodzinnych stała się, odrestaurowana, pracownia malarza. Dzięki staraniom państwa Konstantych i Fundacji powróciło tu sporo przedmiotów, np. strój krakowski Anny Tetmajerowej i epolet marszałka Piłsudskiego.
 
Krakowianin z Krowodrzy

Pisząc o moim Krakowie, doszedłem do wniosku, że opis tego co moje w podwawelskim grodzie, byłby nie kompletny gdybym pominął wizerunek Krakusa w domowych pieleszach. Ów znajomy, mieszkający przy jednej z krowoderskich ulic, jest emerytowanym inżynierem. Wyraziście zapisał się w moich wspomnieniach. Dzielny i zdeterminowany do ostatniej chwili, jest KRAKOWIANINEM PRAWDZIWYM.
- Jestem ograniczony barierami architektonicznymi mego mieszkania. - zwierzał się pan Adam - Rzadko je opuszczam. Czuję się bezsilny. Nie mogę być więźniem zakutym w okowy kalectwa i bezwładu. Moją bezradnością nie powinienem obciążać innych. Rezygnacja i ciche wyczekiwanie na śmierć byłoby złą alternatywą. Lepszą jest poprawianie sprawności i zdrowia - choćby odrobinę każdego dnia. Mimo 70 roku życia wypowiedziałem wojnę chorobie. Najpóźniej za 3 lata muszę stanąć na własnych nogach.
Mieszka w ciasnawym M-4 z lat siedemdziesiątych. Pomiędzy meblami i w drzwiach niedużych pomieszczeń tego lokalu nie mieści się standardowy wózek inwalidzki. Zaczął więc szukać jakiegoś rozwiązania.
Najpierw okiełznał przestrzeń we własnym pokoju. Wymyślił krzesełko na kółkach. W zwykłym meblu, wyprodukowanym kilkanaście lat temu, tylko trochę wzmocnił konstrukcję, umocował 5 kółek, przemontował silniczek dawniej napędzający wycieraczkę w "Polonezie", zainstalował coś w rodzaju drążka sterowniczego i pojazd był gotowy. Od czasu do czasu wymaga uzupełnienia akumulatora.
Wehikuł jest zwrotny i jak typowe krzesełko może swobodnie przemieszczać się po całym mieszkaniu. Kierownica drążkowa została umieszczona na wysokości kolan. Wystarczy ją lekko przytrzymać palcem aby pojazd ruszył w wybranym kierunku. Wózek inwalidzki spełniający wszystkie te funkcje, w sklepie kosztuje przeszło 5 tysięcy złotych.
Na początku choroby, przez większą część dnia, dłonie pana Adama spoczywały na kolanach, tak jak je ułożyła żona - po porannej toalecie i posadzeniu na krześle. Nie był w stanie poruszyć niczym więcej poza kilkoma palcami.
Jego małżonka jest osobą raczej filigranową. Sama nie przeniosłaby go z łóżka na krzesło i z powrotem. Zaprojektował więc specjalny wyciąg. Wykonawcami oryginalnych pomysłów byli jego serdeczni przyjaciele - Czesław, Kamil i Tadeusz. Z pomocą przyszedł także syn. Pan Adam mógł tylko mówić słabym głosem. Ręce miał sparaliżowane.
- Trudno powiedzieć, że robili to według mego projektu. - uśmiecha się zacny majsterkowicz - Rysunki usiłowałem szkicować na krawędzi stołu. Moje koślawe dłonie wspomagane przez innych docierały tylko na tę wysokość. Co umiałem - wykreśliłem. Resztę dogadałem. Oni dobrze to zrozumieli.
Nad łóżkiem pana inżyniera, na wysokości około 2 m. zamocowano w ścianach stalową szynę. Po niej przesuwa się wózeczek z wielokrążkiem żeglarskim. Jeździ na kółkach z łyżworolek wnuka. Przez wielokrążek przechodzą mocne linki zakończone karabinkiem stosowanym w alpinistyce. Do niego przypina się uprząż opinającą bezwładne uda i od tej pory pracuje już tylko niewielki silniczek elektryczny, wymontowany ze starej kserokopiarki. Pasażer unosi się w górę lub zjeżdża w dół a potem szybuje nad łóżko lub krzesło.
Domową suwnicę można łatwo zdjąć i przenieść do łazienki. Tam na analogicznej prowadnicy zamontowanej nad sedesem zmyślne urządzenie wykonuje podobne czynności. Wynalazek chwali sobie żona. Bez niego byłaby bezradna. Uprząż i dodatkowe linki dają też możliwość wykonywania pewnych ćwiczeń usprawniających mięśnie.
- Wszystkie urządzenia zostały zrobione domowym sposobem. - mówi inżynier -To takie majsterkowanie, w którym wykorzystaliśmy różne antyki i rupiecie. Aby ten wzór popularyzować, trzeba byłoby jeszcze popracować nad detalami a szczególnie nad wyglądem. To dopiero prototyp.
Zauważmy, że koszty podobnych adaptacji pomieszczeń zamieszkiwanych przez inwalidów, finansowane przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych sięgają kilkunastu tysięcy złotych. "Inwestycja" łebskiego emeryta została zrealizowana niezwykle tanio. W pieniądzach było to około 100 zł. Reszta nakładu to pomysłowość, uczynność i ludzka dobroć.
- Przed pięcioma laty doszło niespodziewanie do jednostronnego zatoru mózgu i paraliżu. - wspomina p. Adam - Przez 17 dni leżałem jak kłoda. Potem powoli zacząłem wstawać, odziewać się i chodzić. Najpierw ubierałem się jedną ręką. Nie pozwalałem nikomu pomagać. Po dwu latach intensywnych ćwiczeń znów mogłem zasiąść za kierownicą i prowadzić samochód. W międzyczasie gdy odzyskałem sprawność jednej ręki wróciłem do gry na skrzypcach. Pewnego dnia, w gabinecie mego lekarza zagrałem "Ave Maria" Gounoda. Trudno mu było uwierzyć, że najgorsze mam już za sobą.
Tymczasem przyszedł kolejny zator. Skończył się szpitalem i zaburzeniami widzenia. Po miesiącu pogorszyło się. W ciągu 8 tygodni dochodził do siebie. Był całkowicie sparaliżowany. Intensywnie ćwiczy, ściśle przestrzega diety i wierzy, że dopnie swego - będzie znów chodził.
W czasie naszej rozmowy miał już za sobą długie miesiące zwycięskich zmagań z bezwładem. Żmudnie i cierpliwie usprawnianą rękę wznosił na wysokość czoła. Sam potrafił się podrapać po głowie. To był już znaczący wyczyn.
Ceni sobie skromność. Chce być anonimowy. Prosi aby nie ujawniać jego nazwiska. Należy do ludzi z poczuciem humoru. Potrafi rozśmieszać i żartować. Swych gości obdarowuje pogodą ducha i optymizmem.
Prawie przed pół wiekiem zdobył dyplom elektromechanika na krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Jeszcze w czasie studiów zainteresowały go sprawy chłodnictwa. Należy do najwybitniejszych specjalistów w tej dziedzinie. Z jego wiedzy i doświadczenia korzystają eksperci Polskiej Akademii Nauk. Jest autorem kilkunastu wynalazków i patentów. Wybudował kilkadziesiąt obiektów. Specjalizował się w chłodniach gigantach.
Poza pracą miał swoje pasje. Z natury jest romantyczny. Na skrzypcach gra od 4 roku życia. Gdy podrósł, z aparatem fotograficznym "ganiał za chmurkami". Jako muzyk trafił nawet do orkiestry krakowskiej Opery Robotniczej.
Z dawnych upodobań pozostało mu pisanie na komputerze. Nie rozstaje się ze starym "Amstradem" choć może go obsługiwać tylko jednym palcem. Z iście benedyktyńską cierpliwością wklepuje do jego pamięci osobiste "zwierzenia rekonwalescenta".
Zapisał tam m.in.:
"W dobrze wyremontowanym samochodzie, to i z 10 lat, da się jeszcze pojeździć. Nie na wyścigach ale przynajmniej na defiladzie starych automobilów. Podejmuję się kapitalnego remontu własnej osoby. Będę głównym inwestorem. Roboty wykonam własnymi rękoma i wedle osobistego pomysłu. Lepsze to niż hospicjum".
 
            Strzegom, 12 września 1997 r.


powrót do spisu treści



 
Anna Twaróg
 
Mój Kraków
          Dostrzegany z każdej strony
          Przepasany lazurową wstęgą
          Wzywa rzesze w swoje progi
          Gdyż kultury jest potęgą
          Tu się godnie kłania Wawel
          Zaprasza w gościnę
          Tu jest Ratusz a nie Babel
          Tu też strażak ginie
          Tu Cię teatr wzywa skromnie
          Premierami pieści
          Tutaj Zygmunt patrzy dumnie
          Zna o sobie pieśni
          W nocy błyszczy neonami
          Ciszę i sen zapowiada
          W dzień przyciąga muzeami
          Gdzie historię kustosz opowiada
          Ukochane jest to miasto
          Dla rodaków i ojczyzny
          Tu Jagiełło był od Kraka
          Tu się skończył ród tak silny
          Bądź nam muzą wieczną weną
          Tu historii czas nie kłamie
          Niech się władcy z czasem mienią
          Nam niech Kraków pozostanie.



Zaproszenie do Krakowa

          Gościu
          Przybądź do tego miasta
          Gdzie legend i mitów tak wiele
          Usiądź w parku na Plantach
          Gdzie wiewiórka orzeszek miele
          Spójrz na fontanny deszczyk
          Tak skromny i kolorowy
          Zatrzymaj zapach kwiatów
          Magicznie migdałowy
           
          Pojedź później na Wawel
          Odwiedź królów mieszkanie
          Tu poznasz i zrozumiesz
          Trudne władców zadanie
          Odwiedź też Dom Matejki
          Gdzie próg i kąt cię wzruszy
          Tu poznasz dzieła twórcy
          O nieśmiertelnej duszy
           
          Tu każde muzeum kościół czy zamek
          Powiedzą ci o sobie piękne opowiadanie
          Przyjedź gościu tu, nie zwlekaj
          Tu odnajdziesz przeszłości cień
          Tu jest Wisła piękna rzeka
          Tu odpoczniesz miło spędzając dzień.

Na okładce :
Maria Błaczyńska - Kraków

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska